Felieton

Z życia Rosjan

Tekst: Damian Górecki, zdjęcia: Dorota Koperska |

Piątkową, wieczorową porą udałem się na teatralną rozrywkę. Premierowo wystawiano sztukę, której autorem nadal jest (choć już nie żyje) Czechow (znany niektórym odbiorcom z czasów nauki w szkole średniej, lub z innego etapu edukacji literackiej). Tym, którzy się z nim do tej pory nie spotkali wyjaśniam, że nie pochodził z Czech. Gdyby był z Czech, na deskach teatru zapewne byłoby śmiesznie, a nie było – zdradziłem rąbek tajemnicy. Anton Pawłowicz Czechow był Rosjaninem, czyli jak można się domyślić w teatrze było przygnębiająco i ponuro. Przytłaczający smutek chwilowo kojony był alkoholem. W ataku furii i rozpaczy padły nawet strzały. Podczas międzyludzkiej libacji wychodziły na jaw wzajemna niechęć, pretensje, miłości, pożądanie. Nie tam jakieś knedliki przy piwie z wesołymi przyśpiewkami, tylko gorzkie danie, z wódką – na smutno, przy gitarze bez strun, w atmosferze rodzinnego konfliktu okraszone porywami gniewu, obłędem i samobójczymi myślami.

Rzecz dzieje się dosadnie, w pewnym rosyjskim majątku ziemskim, w którym mieszka Wania, Sonia i obłąkana matka. Iskrą zapalną, która wyzwoli pożogę emocji stają się odwiedziny profesora Aleksandra Sieriebriakowa (szwagra Wani) z jego nową, młodą żoną. (Oj, będzie się działo.)

Czym może grozić wizyta członków rodziny, w której kiełkują konflikty, zapewne realnie mógł się przekonać w jakiś sposób każdy z nas. Śmiem twierdzić, że każdy kto ma rodzinę ma również doświadczenia z takich apokaliptycznych spotkań. Albo sam brał w nich udział, albo przynajmniej słyszał wyzwiska za płotem.

Nietrudno się domyślić, że taka wizyta może być przyczyną wielu groźnych chorób. Przyjazd obnaża skrywane żale, wyzwala antagonizmy, pretensje, niechęć, ale wzbudza w uczestnikach zajścia także miłosne pożądanie.

Trochę wstyd, że takie rzeczy dzieją się na scenie. Mało tego mamy w domu? Z pewnym zażenowaniem spoglądamy na bohaterów wijących się w wewnętrznym bólu, ale… przecież dotyka nas to samo, szarpią nami te same namiętności, pragnienia. Przerażają te same zmory, gnębią cierpienia.

W przedstawieniu „Każdy znajdzie coś dla siebie” i pewnie odnajdzie cząstkę siebie – mężczyzna, który szaleje z miłości do żony innego (choć ona chyba nie kocha nikogo), doktor, który leczy choć w głębi duszy jest chory, pseudonaukowiec, który stracił kontakt z rzeczywistością, córka zapomniana przez ojca, brzydka kobieta nieszczęśliwie zakochana, wykorzystany szwagier… czy beneficjenci różnego rodzaju majątków dostrzegają i doceniają pracę i ludzi, dzięki którym pławią się w luksusach? Czy to na pewno obraz z XIX-wiecznej Rosji? Czy nie dajemy nabrać się na naukę, która nie służy i sztukę która nie ubogaca? Czy nie uganiamy się za ułudą?

Wątek „nieprzydatności” nauki i sztuki chyba nigdy nie pojawiłby się w dramacie jakiegoś autora z „praktycznych” Niemiec. Choć… byłem kiedyś na wykładzie niemieckiego artysty, który prowadził prelekcję na temat „Statystyki tematów w malarstwie i grafice niemieckiej”. Przez ponad godzinę opowiadał o tym, w jakiej proporcji przedstawiane są tematy w jego rodzimej sztuce – ile procent pochłaniają pejzaże, które dzielą się na miejskie i wiejskie, (te z kolei dzieliły się na: ze sztafażem, i bez sztafażu) ile procent zajmowali ludzie, ile sportowcy itd., itp. Zastanawiałem się jak on to policzył i po co? Komu to potrzebne? Część bystrzejszych i bardziej kulturalnych słuchaczy wyszła już na początku wykładu. Przyznam, że byłem „zachwycony” tym wystąpieniem, wytrwałem do końca, choć było drastycznie trudno nie parsknąć śmiechem. Na sali zresztą pozostali tylko ci, którzy wykazali się z niezwykłą twardością charakteru i opanowaniem. Są nieraz takie bzdury, które zachwycają, pociągają, otumanią tak, że nie wiadomo co chodzi. Takie to moje wspomnienie wywołała postać „niedostosowanego życiowo” profesora Aleksandra, który na domiar złego nie dostrzegał ciężkiej pracy Sonii i Wani, z której się przecież utrzymywał. Wykazał się zatrważającą krótkowzrocznością raniąc tym samym członków rodziny. Jego niewdzięczność i bezmyślna postawa doprowadziła ciężko pracującego tytułowego bohatera do załamania nerwowego. Pomimo dramatyzmu sytuacji było jednak coś żałośnie rozczulającego w „niepraktyczności” profesora, do której zresztą otwarcie się przyznawał.

Z czego wynika ta przepaść „niedostosowania” miedzy ludźmi „sztuki” a ludźmi „pracy”. Skąd między nimi takie niezrozumienie? Czy jest to tylko kwestia osobowości pojawiających się w przedstawieniu, czy można ten temat rozpatrywać na szerszej płaszczyźnie? Ale czy w ogóle można ważyć te postawy?

Swoją drogą zastanawiam się, komu potrzebni są artyści, humaniści, filozofowie? Jakiś czas temu głośno mówiono w mediach o zamknięciu jednego z ostatnich wydziałów filozoficznych w Polsce. Niedługo trzeba będzie dziecku tłumaczyć co to jest refleksja, ponieważ świat opanują tylko informatycy i bankowcy. Taka mnie naszła refleksja, być może ostatnia…

Miłość w przedstawieniu ma wiele twarzy, ale zawsze jest to smutne oblicze. Jest w nim miłość skrywana, boleśnie niedostrzegana, niezauważona, miłość odrzucona, miłość niespełniona, jest także niezaspokojone pożądanie. Przykro patrzeć jak bohaterowie miotają się w niespełnieniu. Żaden z nich nie miał, nie otrzymał tego czego pragnął Wania – kobiety (żony Aleksandra), Sonia – odwzajemnionej miłości doktora, doktor – spokoju sumienia, profesor – sukcesu i szacunku rodziny, żona profesora – miłosnego spełnienia. O Marii (matce Wani) już nie wspomnę, bo tak głęboka choroba psychiczna jest raczej nieodwracalna. Nikt nie wyswobodził się z plątaniny cierpienia, żalu, obłędu, zniszczenia. Z każdym bohaterem opowieści uczucie beznadziei zdaje się powiększać. Im więcej postaci, tym większa pustka i nędza wypełnia atmosferę.

Wszystkich osadzonych w dramacie łączy jedno – cierpienie. Ból istnienia osadzony jest w konkretnych postaciach w ponadczasowej przestrzeni. Każdy cierpi z innego powodu. Egzystencja staje się nieznośna. Na tym tle pojawiają się pytania. Czy należy pogodzić się z życiem wypełnionym cierpieniem? Czy jest możliwa jakaś zmiana na lepsze, kiedy żadne próby nie przynoszą rezultatu? Czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji, czy cierpienie można wyeliminować z życia? Czy bezgraniczna miłość może sprawić, że ktoś ją odwzajemni? Czy życie jest tylko nieustającym pasmem nieszczęść, czy to ludzie są tacy beznadziejni? Trudno nie oszaleć w takiej patologii, o czym świadczą przypadki przytoczone w dramacie.

Co by nie powiedzieć i jakby się źle nie czuć, trzeba przyznać, że jest to sprawnie i konkretnie przeprowadzona obdukcja rodziny. Nie ma się do czego przyczepić. Wszyscy są wzorowo nieszczęśliwi, wszyscy przykładnie się „naparzają”, przy tym każdy jest osamotniony, każdy walczy z jakimś nieznośnym ciężarem. Wszystkich dopada i przygniata udręka życia pod różnymi postaciami. Trudno takiemu ponuremu obrazowi odmówić części prawdy. Relacje między postaciami przepojone są jakąś dziwną niemożnością wzajemnego zrozumienia. Całość opowieści zaprawiona jest półmrokiem, przygaszonym światłem, duszącym powietrzem, ciężkim klimatem, niepokojącą muzyką, ciągle towarzyszącym napięciem. Otoczenie pozbawione kolorów grzęźnie w czerniach.

Sztuka jest rzetelnie przeprowadzoną, solidną analizą destrukcji związków międzyludzkich. Takie zwyczajne katastrofy spotykają nas niejednokrotnie. Ich opis jest szczery i brutalny.

Danie zaserwowane w mrocznym klimacie jest smaczne ale gorzkie. Do strawienia z godnością. Jeżeli ktoś chce się trochę podusić ludzkim nieszczęściem okazja ku temu wyśmienita.

Na scenie odbywa się pokaz niezrozumienia, nieszczęścia, konfliktów, udręczenia. Jest to obraz sytuacji, która wypełniona jest silnymi emocjami, postaci „z krwi i kości”. Nie ma w niej pozorów, wszystko dzieje się na naszych oczach, bez żadnej tajemnicy, z dosadną szczerością rzeczywistości. Autor próbuje pokazać jak wielki może być ciężar życia i czy da się go udźwignąć. Jak daleko uda się go zanieść. Postacie są spragnione z różnych powodów, zagubione w poszukiwaniu nieuchwytnych, a jednocześnie tak bardzo namacalnych spełnień. Nikt w tym gronie nie jest szczęśliwy, nikt nie jest zadowolony. Zawiłości emocjonalne pomiędzy bohaterami, kłębią się złowrogo, obłęd towarzyszy straconej nadziei. Samo podziwianie takiej wykwintnej destrukcji niczego do życia nie wnosi. Wszyscy przeżywamy w domu, w otoczeniu takie lub podobne dramaty. Przeżywając udręki postaci czekałem więc na jakąś receptę, na jakąś myśl, która mogłaby coś zmienić, coś odwrócić, coś wytłumaczyć. Jakiś promyczek nadziei. Czekałem na odpowiedź, lekarstwo na ten wywołany smutek duszy. Ciekaw byłem jaką odpowiedź da sam Anton Czechow, który te nieszczęścia tak wnikliwie przedstawił. Czy można te zawikłane sytuacje rozwiązać? Czy można zawrócić ten potok przeciwności?

Spektakl niebezpiecznie zbliżał się do końca. Wydawało się, że rozwiązanie nie nastąpi. Dotknęły mnie dopiero ostatnie słowa sztuki, które stały się przyczyną do nowych przemyśleń. Warto było przykładnie pocierpieć. Parafrazując słowa Soni: Trzeba oglądać nie czytać.

Przypominał mi się mecz reprezentacji Polski z Armenią w piłce nożnej, w eliminacjach Mistrzostw Świata 2018, kiedy to w ostatniej sekundzie dogrywki (meczu, który miał zostać łatwo wygrany, a okazał się drogą przez mękę) Lewandowski ostatnim dotknięciem piłki w meczu, skierował ją bezpowrotnie do bramki przeciwnika zapewniając awans do kolejnej fazy gry.