Ludzie Main

Tworzę światło

Z Andrzejem Grodą, właścicielem firmy GRODA Aranżacja Realizacja Światła, rozmawia Agnieszka Ściera |

Nazwa twojego zawodu brzmi dość tajemniczo.
Andrzej Groda: Jestem lightdesignerem. Jestem i czuję się osobą, która świeci. To dla mnie jest numer jeden, ponieważ jestem człowiekiem o różnych umiejętnościach.
Gdyby tak spróbować przybliżyć laikowi, czym się to je?
AG: Projektuję światło. To zresztą jest zawarte w nazwie firmy: aranżacja, realizacja światła. Może wydać się dziwne połączenie słów aranżacja i światło. Wcześniej, zanim powstała 25 lat temu moja firma, aranżowało się pustą przestrzeń jakimiś przedmiotami, a ja robię to światłem. Świecąc pod odpowiednimi kątami, odpowiednimi płaszczyznami i strukturami ja tę przestrzeń aranżuję i wypełniam, a potem realizuję. Czyli jeśli wymyślę coś, to muszę tak zrobić, żeby nadać temu poziom, wiele elementów musi współgrać ze sobą, żeby dobrze wyglądały.
Może jakiś przykład dla zobrazowania?
AG: Konkret. Mam na przykład niebawem koncert Janerki. Mam go zrobić w jakiejś przestrzeni. Dokładnie jest to Ostrów Tumski we Wrocławiu. Miejsce, które sobie Lech Janerka wymarzył. To dla niego bardzo ważny koncert. Znam muzykę Janerki i lubię ją, to jest już łatwiej, ale coś muszę sobie wyobrazić i wymyślić w ramach budżetu i tego, co zastaję na miejscu – do dyspozycji mam scenę, którą stawiam, i przestrzeń. Niestety okazuje się, że za sceną jest remont kościoła, który miał grać tło. Tymczasem zastaję siatkę budowlaną, zieloną z wielkim napisem. I muszę coś wymyślić. Wymyślam więc, jak to zrobić, aby było dobrze i efektownie. Przy tym wszystkim muszę pamiętać, że muszą być widoczni muzycy. Pracuję kolorem, odtwarzam wrażenia, pracuję przestrzenią i światłem. Zajmuję się rytmiką, tworząc obraz do muzyki. Kiedy już trwa koncert, niejako wyciągam wizualnie wszystkie ważne rzeczy, np. solówki. Tworzę atmosferę z gry świateł.
Posługujesz się też obrazem?
AG: Mam znacznie łatwiejsze zadanie od ludzi z multimediów, czyli obrazu, który musi być konkretny. Bo światło konkretne nie jest, to są kierunki, natężenie, rytm. Dlatego nie mogę przekroczyć granicy multimedialnej, choć chciałbym się nią podpierać. Bo przy projektowaniu obrazu trzeba bardziej skupiać się na tekście, mocniej go analizować.
Czy połączenia światła i multimediów nie są korzystniejsze? Nie mogą się łączyć?
AG: Wytłumaczę to może tak. Kiedyś, jakieś dwadzieścia lat temu, na moim stanowisku, tzw. realizatora światła, pracowały z reguły dwie osoby na konwencjonalnych urządzeniach, czyli bardziej znanych z teatru – reflektorach i urządzeniach ruchomych, tzw. inteligentnych. Jedna osoba nie była w stanie ogarnąć tych dwóch rzeczy. Urządzenia trzeba było oprogramować, było to dość skomplikowane. Ja zrealizowałem może dwie trasy, podczas których z kimś pracowałem, ale że byłem bardzo rytmiczny, a te osoby z reguły nie były, to mi to bardzo przeszkadzało. Tak naprawdę stałem się więc pierwszą w Polsce osobą, która ogarnęła to sama. W późniejszym czasie stało się to standardem.
Dzięki temu byłeś bardziej konkurencyjny cenowo.
AG: Skuteczniejszy, bo o to tutaj bardziej chodzi. I to pod kilkoma względami. Dzięki temu mniej miejsca w teatrze zajmowała moja konsola, konwencjonalnie było to dwa razy więcej. Łatwiej było mi to wszystko zgrać.
Porozmawiajmy o początkach. Jak znalazłeś się w branży? Jak zostaje się operatorem światła?
AG: Po prostu chce się to robić. To tak, jakby zapytać kogoś, dlaczego chce być lekarzem albo nauczycielem. Zawsze mi się to podobało. Gdy cofnę się pamięcią, widzę, że światło zawsze mnie pasjonowało i ciągnęło.
Oświetlałeś dyskoteki w liceum?
AG: Wtedy to ja już wiedziałem, że z tego będę żył. O tym, co chcę robić i że będzie to związane ze światłem, wiedziałem już w szóstej klasie szkoły podstawowej. Do tego zawsze chciałem grać i grałem na pianinie. Grałem nawet w opolskich Debiutach z zespołem wykonującym muzykę tak trudną, że w ogóle nie powinien się tam znaleźć. To był 1989 rok. Gra na pianinie wyrobiła u mnie duże poczucie rytmu, co wykorzystuję w pracy. Uczyłem się też elektroniki, żeby sobie zrobić sterownik. Wtedy to były drogie rzeczy, na które zwyczajnie nie było mnie stać, więc musiałem je sobie zrobić sam.
Ktoś cię prowadził? Tata, dziadek?
AG: Nie, nikt. Sam się tego uczyłem. Pierwsze urządzenie samodzielnie skonstruowałem już w pierwszej klasie szkoły średniej. Miałem wtedy warsztat u kolegi w piwnicy, bo w domu nie miałem do tego warunków. A w wieku szesnastu lat zacząłem przychodzić do ośrodka kultury w Ostrołęce, gdzie byli ludzie, którzy robili to, co mnie interesuje. I tak naprawdę od tamtego czasu zajmuję się tym już tak na poważnie. Nawet pracowałem tam przez jakiś czas. W Ostrołęce nie było tylu ośrodków kultury jak w Bielsku-Białej. Miałem szczęście trafić w świetne miejsce, które nic nie miało, ale miało dyrektora, który miał dużo chęci. To była świetna szkoła, bo mogłem tworzyć od podstaw, uczyć się. Zaczynałem od recitali. A pierwszą ważną dla mnie imprezą był koncert Michała Bajora. Jego recital.
To musiało być coś dla młodego człowieka, nie każdy mógł pracować z Michałem Bajorem, który wtedy był u szczytu popularności.
AG: No tak. Do Ostrołęki przyjeżdżali też ludzie z Ateneum, czyli Opania, Kamiński, było bardzo dużo recitali i monodramów, małe formy, trochę jazzu. I ja tam sobie wtedy sporo eksperymentowałem. Robiłem coś z niczego. Pracując w ośrodku kultury, robiłem studniówki i inne imprezy. Pieniądze z imprez przeznaczane były na sprzęt. W pewnym momencie tego sprzętu było już za dużo. Wtedy zacząłem dostarczać swój sprzęt na dyskoteki.
Czy to już był początek twojej firmy?
AG: Jeszcze nie, bo wtedy trochę na nielegalu jechałem (śmiech). W Ostrołęce odbywała się OSPA, czyli spotkania kabaretowe. W pewnym momencie, kiedy już dysponowałem własnym sprzętem, zostałem poproszony o oświetlenie tego wydarzenia (to działo się w sąsiednim zaprzyjaźnionym ośrodku kultury). Warunkiem było jednak wystawienie faktury. No i tak naprawdę prozaiczna sprawa zmusiła mnie do sformalizowania firmy. To było w 1992 roku w listopadzie. Robiłem już jako firma koncert Turnaua. Jest z tym związana ciekawa historia. Przyjechała z nim bowiem menadżerka, z którą w trakcie koncertu się pokłóciłem. Mieliśmy odmienne zdanie na temat oświetlenia. Do tego stopnia się pokłóciliśmy, że pani dyrektor wyprosiła nas z sali. Ja się obraziłem, bo menadżerka uraziła moje wielkie ambicje, zabraniając mi poszalenia na tak dobrym koncercie. W efekcie nie zrobiłem go tak, jak chciałem. Po koncercie menadżerka poprosiła mnie o wizytówkę, ja jej ją dałem na odczepnego. I ta właśnie pani jakieś dwa tygodnie później do mnie zadzwoniła i zaproponowała mi współpracę przy trasie Bajor-Buffo. To było ogromne zaskoczenie.
Czyli taki skok o stopień wyżej.
AG: Buffo było wtedy na topie. Józefowicz to reżyserował, Bajor śpiewał, Rubik komponował, była babeczka ze Stanów, która śpiewała, i trzy tancerki. Do tego scenografia, a ja miałem zaaranżować światło. I to wszystko było wystawiane w największych polskich teatrach. To było około pięćdziesięciu koncertów. Na tamte czasy to naprawdę było coś. Ja robiłem to na swoim sprzęcie. Przyznaję, że bardzo się zapierałem i nie chciałem jechać w tę trasę, nie wierząc w swoje siły. Okazało się jednak, że miałem zbudowane w branży dobre portfolio, o którym nie wiedziałem. Człowiek, który mnie zatrudnił, Mietek Kozioł, był wówczas najlepszym specjalistą w kraju, a ja dostałem się pod jego skrzydła. To był naprawdę duży skok.
Całe to zaplecze sprzętowe wymaga ogromnych nakładów finansowych, trzeba je stale odnawiać. Jak sobie z tym radzisz?
AG: Grosik do grosika. Nigdy nie brałem kredytu, za to oszczędzałem bardzo. Jestem takim trochę zbieraczem. Ale nigdy nie miałem obciążeń finansowych, zawsze byłem wolny i mogłem robić, co chciałem.
Czy rodzina pomogła na początku?
AG: Oczywiście, coś tam pomogła. Ale nie były to wielkie kwoty, rodzice za bardzo nie mieli pieniędzy, żeby mi pomóc.
Ciekawa jestem, jakie najdziwniejsze rzeczy oświetlałeś.
AG: Na przykład nieboszczyka oświetlałem. Był wystawiony tak jak Lenin w siedzibie partii. Oświetlałem też kaplicę cmentarną. Wszędzie, gdzie było potrzebne światło, to ja je robiłem. Swego czasu obsługiwałem wszystkie imprezy w lokalach i koncerty w Ostrołęce – mimo że nie miałem czym, ale to robiłem. I to było świetne.
Woda sodowa nie uderzyła ci do głowy? W końcu młody człowiek wypływa na szerokie wody, zatrudniany jest przez ludzi z pierwszych stron gazet.
AG: Nie. Bo w zasadzie nie mogła. Recitale w teatrach dały mi wiele, ale było mi mało. Chciałem robić koncerty rockowe.
Jak udało ci się to osiągnąć?
AG: Dotarłem do Warszawy i poznałem menadżera Edyty Bartosiewicz i Kasi Kowalskiej. Trochę go męczyłem telefonami. Tak naprawdę do dziś nie wiem, jakim cudem do tego doszło, ale zostałem zaproszony przez tego menadżera do zrobienia trasy Bartosiewicz. Ona była w tamtym czasie gwiazdą numer jeden. Zostałem zaproszony tylko do realizacji, na nie swoim sprzęcie. Nowa rzecz, duży stres, duże hale, łącznie z dużym koncertem telewizyjnym w Łęgu, dwie sceny. To kolejny ogromny skok. I podobnie jak w przypadku pracy z Michałem Bajorem – sam nigdy bym się nie odważył na kolejny wielki skok. Poprowadził mnie los.
Dlaczego, przecież to twoja pasja?
AG: Bo czułem, że to nie moja liga. Poszedłem na próbę Bartosiewicz. Wszystko miałem rozpisane w taktach i pytam perkusistę: „A ty tu grasz osiem siódmych?”. A on na mnie patrzy jak na kosmitę: „A po co ci to? Ty się światłem zajmujesz, a nie dźwiękiem, tak? To po co ci to?”. To pokazuje, jaka wówczas była świadomość rynku. Właściwie żadna. W zespole nikogo nie interesował człowiek, który zajmował się światłem. I z takim nastawieniem zespołu do mojej pracy ruszyłem z Bartosiewicz w trasę. Pierwszym etapem była praca nad muzykami, uświadamianie im, że żeby osiągnąć efekt, muszą ze mną współpracować. Gwiazdy, muzycy mieli to gdzieś. Kiedy prosiłem, aby któryś z nich ustawił się w danym miejscu, ten miał to po prostu gdzieś. Długo nad tym pracowałem. Trasa była dla mnie wielkim wydarzeniem. Na wieńczącym trasę koncercie w Warszawie pojawiła się Katarzyna Kanclerz, kiedyś bardzo znana osobistość z Izabelin Studio, ona prowadziła wtedy Hey. Uparła się, żebym zrobił trasę Heya. W jakiś więc sposób zostałem zauważony. Nie spotkałem się nigdy później z czymś takim, aby wymieniono realizatora. To było trzydzieści koncertów klubowych w półtora miesiąca. Hey to był drugi zespół, gdzie już wiedziałem, jak wpłynąć na muzyków, aby zechcieli ze mną współpracować. Do tego stopnia, że perkusista, który jest najbardziej wyluzowanym człowiekiem na świecie, potrafił po koncercie przylecieć i przeprosić, że nie uderzył w momencie, kiedy go o to prosiłem, a dla mnie było bardzo ważne. Jeżeli spytasz mnie o moje osiągnięcia, to odpowiem, że to jest dla mnie ważne osiągnięcie. Ludzie zrozumieli, że im pomagam, nie przeszkadzam. Po chyba trzecim koncercie Ciechowskiego Grzegorz podszedł do mnie i powiedział, że czegoś takiego jeszcze nie widział. To jest dla mnie coś niezwykle wartościowego, kiedy takie osoby, takie gwiazdy mnie doceniają.
Grzegorz darzył mnie ogromnym zaufaniem, o czym dowiedziałem się po ważnym dla Republiki koncercie, który miał miejsce w Toruniu. Wymyśliłem wówczas taką scenę, że każdy z muzyków stał na innym poziomie z tyłu na rusztowaniu. Nie chcieli tego robić, ale Grzegorz ich do tego przekonał i wyszło to fantastycznie mimo różnych trudności. Miałem wtedy okazję porozmawiać z Grześkiem tak naprawdę na dość dużym luzie. Bardzo dużo dobrych i budujących rzeczy od niego usłyszałem.
Mówisz wiele pozytywnych rzeczy o Bartosiewicz, o Grzegorzu Ciechowskim. Czy grałeś z takim artystą, z którym pracować już byś więcej nie chciał?
AG: Nie, nie ma nikogo takiego. Chociaż gdy robiłem koncerty dla Natalii Kukulskiej, to nie ukrywam, muzyka mi nie odpowiadała, bo to nie była moja muzyka, co jednak nie przeszkadzało mi zrobić świetnej aranżacji. Chyba podczas premiery jej płyty „Światło” powiedziałem, że ta muzyka jest nierytmiczna, jest mało dynamiczna, niewiele się dzieje w tych numerach, takie trochę disco polo, a Natalia poleciała na skargę na mnie. Popłakała się ponoć, zarzekała się, że nie chce ze mną pracować (śmiech). No i musiałem się tłumaczyć przed Katarzyną Kanclerz.
Jak wygląda konkurencja na rynku w twojej branży?
AG: Konkurencja jest spora. Trochę ludzi ze mną pracowało, szkoliłem ich, zostali w branży i teraz są samodzielni. Był chłopak z Rzeszowa, uznawany obecnie za jednego z najlepszych realizatorów, który robi bardzo duże imprezy m.in. w Dubaju. Przez pięć lat u mnie pracował, bo bardzo chciał. Teraz jest tak dobry, bo go tego nauczyłem. W pewnym momencie przejął zespół Hey, wiedząc, że jest już na tyle dobry, że może zrobić ich sam. Taka jest kolej rzeczy.
Masz marzenie dotyczące tego, z kim chciałbyś pracować?
AG: Kiedyś miałem, teraz już nie. Chciałem z Dead Can Dance. To była muzyka, która bardzo mi odpowiadała, ale już ich zrobiłem. Był taki projekt, gdy mieszkaliśmy w Łodzi przez chwilę – to był projekt lokalu o nazwie Łącznik. Miałem tam wtedy biuro i magazyn. Zrobiliśmy razem chyba sześć koncertów i to miejsce stawało się tym, czego właśnie chciałem – taką pracownią, showroomem, miejscem, gdzie się robiło koncerty premierowe. Lokal był trochę mały, ale mogłem tam poeksperymentować. Chodzi mi o to, by coś takiego powstało w Bielsku-Białej, bo to już dwa lata temu sprawdziło się w Łodzi.
Jak to wygląda, gdy wymyślasz aranż? Projektujesz na komputerze?
AG: Piszę na kartce (śmiech), szkicuję, rysuję. Kiedyś wszystko na czarnych kartkach nanosiłem olejakami. Teraz, jak widzisz, mam zeszyt. Rysuję sobie muzyków, podesty, rozmieszczenie instrumentów.
I potem idziesz np. do Kayah z kartką i mówisz jej: „Tak to będzie wyglądało”?
AG: Nie, jej to nie interesuje. Nikt mi niczego nie narzuca, nikt się na tym po prostu nie zna, nie wdaje się w szczegóły techniczne. Jak się wkręcę, to pomysły lecą jeden za drugim. Muzycy młodego pokolenia są trochę już inni. Często dobrze wiedzą, czego chcą, nie jest z nimi tak łatwo, są bardzo wymagający. Oni się już przygotowują, są bardziej świadomi. Ja jestem praktykiem i realistą, często występuję w roli konsultanta.
Masz jeszcze czas tylko dla siebie? Co robisz, gdy nie pracujesz?
AG: To jest dobre pytanie. Spędzam czas z Izą, moją żoną (śmiech). Teraz razem pracujemy. Gdy nie pracuję, to w zasadzie niewiele robię, co trochę mnie martwi. W zasadzie do tej pory nie miałem takiej potrzeby, żeby odpoczywać, nie odczuwałem zmęczenia albo wypalenia zawodowego, jakiego doświadczają inni. Te rzeczy, które robię, są na tyle fajne, że mnie ciągle absorbują. Bo światło jest wszędzie. Kiedyś była to dla mnie nawet zmora, nie mogłem usiedzieć w miejscu, bo mnie coś denerwowało. Musiałem świeczkę przestawić albo usiąść w innym miejscu, gdzie światło lepiej pada.
Zboczenie zawodowe.
AG: Straszne. Kiedyś filmów nie mogłem oglądać, bo też światło mi przeszkadzało. Widzę dużo nieprawidłowości, np. plamkę na ekranie – i to już mi przeszkadza.
Jak czujesz się w Bielsku-Białej i właściwie dlaczego tutaj jesteś?
AG: Trochę nie mogę się tu odnaleźć, choć uważam, że jest to miejsce stworzone dla mnie, bardzo mi się podoba. Wielokrotnie w przeszłości, gdy jeździłem realizować koncerty w Szczyrku, przejeżdżałem przez Bielsko-Białą, szczególnie nocą, i szalenie mi się podobało. Te góry tak blisko – to jest fantastyczne. Koncert dla Janerki mógłbym zrobić tutaj. I do tego będę dążył. Chcę znaleźć odpowiednie miejsce, żeby artyści tu przyjeżdżali. Abym musiał mniej jeździć, a mógł więcej robić koncertów na miejscu.
Dziękuję za rozmowę.