Sport

Nie wyobrażam sobie życia bez biegania

tekst: Magdalena Ostrowska-Dołęgowska

foto: Robert Celiński, archiwum Anny i Roberta Celińskich

Jest skromna, drobna, bardzo kobieca. Ale gdy staje na starcie biegu górskiego, zmienia się w demona. Anna Celińska – medalistka mistrzostw świata w biegach górskich, maratonka, biegaczka ultra opowiada o bólu, który towarzyszy ściganiu na najwyższym poziomie, zamiłowaniu do kuchni roślinnej i odnalezieniu swojego miejsca tu, w rodzinnym mieście – Bielsku-Białej.

Z Anią i Robertem Celińskimi spotykam się w poniedziałkowy zimowy wieczór w ich domu w Lipniku. Na stół wjeżdżają pełne zieleniny talerze z serkami z orzechów i pasztetem z soczewicy oraz tradycyjnie już pieczone ziemniaki w mundurkach i ziołach. W kuchni w Anię wstępuje demon perfekcji. Wszystko musi być wykwintne i finezyjnie podane. Jest też dobre czerwone wino – włoski akcent, którego nie może zabraknąć w tym domu. Na podwórzu ganiają się psy, razem przekopią pewnie pół ogrodu.

Drobniutka szatynka o ładnej, owalnej twarzy, miękkich włosach i kościstych rękach, która siedzi właśnie naprzeciw mnie, zdobyła w biegach górskich chyba wszystkie tytuły, jakie są do zdobycia. Medali mistrzostw Polski ma w domu więcej niż talerzy w kuchni, stanęła na podium mistrzostw świata w długodystansowym biegu górskim. Ma na swoim koncie zwycięstwa w górskich maratonach i ultramaratonach. Tu, w Bielsku-Białej się wychowała. I choć nosiło ją po świecie, zdecydowała się powrócić i zapuścić korzenie.

Wstaje rano, często o piątej. Pije sok owocowy i szklankę wody. A potem leci na trening. Żeby przed wyjściem do pracy już mieć „odrobione lekcje”. Do wszystkiego w życiu podchodzi ambitnie. Widać to nie tylko po jej wynikach sportowych czy wyróżnieniach w sferze zawodowej, ale nawet i tutaj, tuż przed moim nosem, na talerzu. Jestem ciekawa, skąd bierze się jej ambicja. Skąd w tak drobnej osobie tak ogromny duch walki. Chcę wiedzieć, na jakim gruncie wyrosła jej potęga. Ale i kim jest prywatnie polska królowa biegów górskich.

Wysyłamy chłopaków na piętro, gdzie spędzą wieczór, biegając wokół stołu do gry w piłkarzyki. A my otwieramy wino

Magda Ostrowska-Dołęgowska: Aniu, jak spędziłaś dzisiejszy poranek? A właściwie inaczej Na jakim treningu?

Anna Celińska: Ha, ha Dzisiaj były sprinty, 60-metrowe odcinki na stadionie. Jak co poniedziałek.

Później byłaś w pracy, a po wyjściu z niej leciałaś pewnie szybko do domu, żeby przyszykować te wspaniałości. Co to właściwie jest?

Ciasto z nerkowców. Tylko w spodzie są daktyle i migdały. A główną masę stanowią nerkowce z miodem. I górna warstwa ma jeszcze kakao. Trochę za bardzo się to rozmroziło, przepraszam. Powinno mieć konsystencję semifreddo

No jakoś wybaczę! Wspaniałe. Gotowanie to jedna z twoich pasji. Jeden z talentów. W czym jeszcze, oprócz biegania, czułaś się dobra?

Liznęłam różnych rzeczy, ale nie czułam, że mam do czegoś szczególny talent. Grałam na flecie. Rysowałam. Nawet jeden mój rysunek pojechał na jakiś konkurs w Japonii, ale nie zdobyłam żadnego wyróżnienia. Mam talent do języków obcych. Szybko się uczę. Mam też bardzo dobre cechy organizacyjne. Ale to są już takie mniej mierzalne zdolności.

A ile znasz języków?

Rosyjski, włoski, angielski.

Z tego, co wiem, był też jakiś epizod z chińskim…

Tak, uczyłam się przez rok, ale nic już nie pamiętam. Ha, ha!

Po rosyjsku mówiłaś bardzo dobrze.


Bardzo dobrze. Szkoda, że to zatraciłam. Kiedyś spotkałam się z taką myślą, że każdy język jest jak dodatkowe życie. Poszerza horyzonty. Pamiętam to niezwykłe wrażenie,
gdy przechadzałam się w Berlinie w zoo. Słyszałam Rosjan, Włochów i Anglików i rozumiałam, co mówią. Idziesz i wszystkich rozumiesz, jakbyś mówiła we wszystkich językach na świecie. Może jeszcze się nauczę jednego.

Od dawna mieszkacie w tym domu?

Ja to prawie od początku. To mój rodzinny dom. Rodzice wrócili do Łodygowic, skąd pochodzą. Jak byłam malutka, to mieszkaliśmy na Osiedlu Beskidzkim. Ale ten dom budowaliśmy razem z tatą. Nosiłam cegły na górę. Pamiętam to do dziś. Jak się wprowadziliśmy, to wykończony był tylko parter. A na poddaszu miałyśmy mieć z siostrą swoje własne pokoje. Wcześniej dzieliłyśmy pokój, a że mamy różne charaktery, przeciwne, to było sporo konfliktów. Pamiętam, jak budowaliśmy ściankę działową. Dużo pomagałam tacie. Chyba byłam w domu trochę chłopakiem. Ha, ha.

Ile miałaś wtedy lat?

To była jakaś siódma klasa szkoły podstawowej. Początek liceum.

Opowiedz mi trochę o tamtych czasach. O swoim dzieciństwie.

Mam masę pięknych wspomnień z wakacji u dziadków, rodziców mojej mamy. Byli bardzo ciepłymi ludźmi. Dziadek był miłośnikiem przyrody, choć z wykształcenia ślusarzem. Uwielbiałam, gdy zabierał nas do lasu. Pokazywał nam, jak się kąpią ptaki w potoku. Pamiętam niesamowitą woń chusteczki, którą wrzucał do mrowiska. Miała pomagać szybciej się pozbyć kataru. Pokazywał nam zwierzęta, drzewa. Dziadek rzeźbił w drewnie. Pewnego razu wziął swoje trzy wnuczki, moją siostrę Magdę, mnie i moją kuzynkę Kasię, i zapytał, co byśmy chciały, żeby nam wyrzeźbił z drewna. Moja siostra chciała mieć domek baby jagi, kuzynka rybaka ze złotą rybką, a ja krasnala. Dziadek zaczął od mojego krasnala. Chyba był najprostszy. Wyrzeźbił go z prostokątnego kawałka drewienka i pomalował. Krótko po tym odszedł. Nie zdążył już wyrzeźbić nic dla pozostałych wnuczek.

Masz tego krasnala do dziś?

Tak! Stoi na okapie. To niesamowita pamiątka po dziadku. Babcia też była kochana. Pytała, co byśmy chciały na obiad. A że każda z nas chciała co innego, to babcia zrobiła trzy osobne obiady. Chyba ją to cieszyło. Była już na emeryturze… Też pracowała w Fiacie. Jak ja i mój tata. Bardzo ważne też były dla mnie wycieczki z rodzicami w góry. Zbieranie jagód.

Czyli to oni zarazili cię miłością do gór?

Tak, już gdy miałam 4 lata, tata przeciągnął mnie z Bielska-Białej do Łodygowic przez góry. Nie szłam całości na własnych nogach. Babcia mówiła, że całą noc wtedy płakałam, bo tak mnie bolały te nogi. To były fajne czasy. Chodziliśmy na wycieczki co weekend. Nie mieliśmy jeszcze samochodu, więc podjeżdżaliśmy gdzieś autobusem i przewalaliśmy się przez jakieś pasmo, wracaliśmy do domu pociągiem. W Bielsku-Białej chyba trudno mieszkać i nie być związanym z górami.

Czym zajmowali się twoi rodzice?

Mama uczyła fizyki w ówczesnym liceum Asnyka. Tata pracował jako inżynier w Fiacie. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze mocno, że nie cierpiałam Osiedla Beskidzkiego, na którym mieszkaliśmy. To takie typowe blokowisko. Jedno z największych w tamtym czasie. Bardzo cieszyła mnie przeprowadzka do Lipnika. O, i pamiętam, że do szkoły musiałam się wspinać pod górę!

Ha, ha, to miałaś zaprawę jak Kenijczycy!

Tak. Codziennie taka wyrypa była do zrobienia!

No to od czego zaczęło się twoje bieganie? Wiem, że na dobre zaczęłaś już jako dorosła kobieta.

W szkole podstawowej miałam świetnego nauczyciela, pana Pająka. Chciał mnie wciągnąć do biegów na orientację.

Widział w tobie talent.

Chyba tak. Mieliśmy sprawdziany na krosie. Podbiegało się pod granicę lasu i zbiegało. Cięłam się z taką Justyną. Raz ona wygrywała, raz ja, ale odstawiałyśmy wszystkich na straszny dystans. Trener chciał rozwijać sekcję biegów na orientację i mnie w to wciągał. Ale to nie było dla mnie. Bieganie z mapą mnie stresowało. Raz wyleciałam poza mapę na zawodach i nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Biegłam przez jakieś chaszcze, pamiętam jakieś kości zwierząt.

Pan Pająk przyszedł nawet do moich rodziców, żeby ich namawiać na to, żebym zaczęła uprawiać sport profesjonalnie. Jak go zobaczyłam przy furtce, to się wystraszyłam, że coś złego zrobiłam. Bo ja strasznie pyskowałam. Jemu również. Obserwowałam ich z poddasza. Ale zawsze uważałam, że z profesjonalnego sportu się nie da wyżyć. Że muszę mieć inny zawód. Wiesz, że chciałam być dziennikarzem? Możliwe, że nie poszłam w sport przez biegi na orientację. Bo nie czułam, że mogę coś osiągnąć.

A jakieś inne sporty cię interesowały?

Nie, nie. Tylko bieganie.

Jakie tematy, przedmioty pociągały cię wtedy, w szkole? Skoro chciałaś być dziennikarzem

Humanistyczne. Mimo że poszłam na studia ekonomiczne. Skończyłam klasę humanistyczną z rozszerzonymi językami. Ale tata wybił mi z głowy to dziennikarstwo. Może to nawet dobrze, bo czuję, że dziennikarzem można być po skończeniu jakichkolwiek studiów. Studia ekonomiczne były bardziej przyszłościowe.

Czyli to nie był podszept twojego serca?

Nie, to raczej taty. I szwagra, który skończył ekonomię.

Posłali cię tak „życiowo”…

Tak, a ja się temu poddałam. Trochę mnie to kosztowało, bo musiałam się doszkolić z przedmiotów matematycznych.

Żałujesz?

Do dziś nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Podobała mi się też medycyna. Lubię pomagać ludziom. Nie mówię, że mi się nie podoba mój zawód. Czasami czuję się spełniona. Robi się przecież różne rzeczy, pracuje nad różnymi projektami.

A co robisz w tym Fiacie?

Zajmuję się analizą sprawozdań finansowych. Ale i edukacją z zagadnień ekonomicznych. Dostaję też różnego rodzaju projekty analityczne. Zakład, który produkuje samochody, nie może sobie pozwolić na żadne przestoje produkcyjne. Musimy analizować sytuację finansową naszych dostawców. I ja oceniam, czy jest ryzyko wysokie, niskie lub średnie. Analizuję koszty, trendy. Wspieram zakupowców w różnych negocjacjach. Pracuję w dziale zakupów Fiata w dziale finansowym.

Mieszkałaś przez jakiś czas w Turynie i w Rosji. Skąd się wzięły te podróże?

W Rosji byłam na prawie rocznym kontrakcie. Pracowałam wtedy w General Motors w Gliwicach. Był projekt do zrobienia. Uruchamiano nowy silnik i trzeba było poszukać nowych dostawców. Mówiłam biegle w języku rosyjskim, na studiach na SGH miałam jako pierwszy język rosyjski, angielski był drugim.

A, czyli studiowałaś w Warszawie.

Tak. To była najlepsza ekonomiczna uczelnia w Polsce. Zawsze brałam ambitniejsze cele. SGH miała podpisaną umowę z Uniwersytetem Puszkina w Moskwie i mogliśmy wyjeżdżać na wymiany. Jeździłam tam na wakacje, żeby uczyć się języka. No i jak w GM odkryto, że mówię po rosyjsku, co było niezbędne w biznesach z Rosją, bo niewielu ludzi mówiło tam po angielsku, to mnie wysłano. To była szkoła życia. Inny świat! Inny rodzaj negocjacji, kultury. To było miasto blisko granicy z Kazachstanem, surowe realia. Bywało minus 40 w zimie. Ludzie mieli inne podejście do biznesu, a ja jako młoda kobieta miałam szczególnie niełatwo. Myśmy mieli rozwinąć dział zakupów, dokształcić Rosjan. To rodziło konflikty. Bo co, „taka mała Polska” ma kształcić wielką Rosję?

A Turyn?

Zawsze mi się marzyło, żeby mieszkać we Włoszech. Mój tata też jest mocno związany z tym krajem. Miałam możliwość, żeby zaaplikować bezpośrednio do centrali Fiata w Turynie. Udało mi się.

Mówiłaś po włosku?

Nie, mówili, że nie muszę. Ale przychodzę na pierwsze spotkanie i… wszyscy mówią po włosku. Wszystkie maile były po włosku. Siedziałam przez pół roku nocami i superintensywnie się uczyłam. Po włosku były wszystkie spotkania, korespondencje, protokoły. Masa trudnego nazewnictwa. Ja jeszcze pracowałam przy skrzyniach biegów i silnikach. Musiałam poznać słowa typu: pasek rozrządu, korpus silnika, miska olejowa.

To jak jest pasek rozrządu po włosku?

Ha, ha, nie pamiętam. Dawno już z tego wypadłam. Łatwo się zapomina takie fachowe słownictwo, jak się go nie używa. Ale był taki moment, że świetnie posługiwałam się tym technicznym językiem. Teraz mogłabym ci powiedzieć, jak się nazywają sprawozdania finansowe, działalność operacyjna, koszty, środki trwałe itd.

To ile tam mieszkałaś?

Trzy lata.

Trochę potułałaś się po świecie, miałaś możliwość zostać we Włoszech. Ale wróciłaś do Bielska-Białej.

Bielsko-Biała jest super. Nie ma takiego stresu związanego z pracą zawodową, presją czasową, jak to jest np. w Warszawie, gdzie mieszkałam na studiach. Jest większy spokój, nie ma korków, pośpiechu, tłumów, które się przewalają przez metro. Jak jeździłam do liceum w Bielsku-Białej, to na przystanku spotykałam zawsze te same osoby. A w Warszawie w metrze nigdy nie było tych samych ludzi. To był całkowicie anonimowy świat. Sąsiadów się nie znało. Tu jest stabilizacja, spokój, ma się dla siebie więcej czasu, bo mniej się go traci na dojazdy. Wszystko jest blisko. No i są góry. Bez tego żyć się nie da.

To jak zaczęło się z twoim bieganiem?

Zaczęłam biegać, bo chciałam mieć kondycję do chodzenia w góry. Przygotowywałam się do poważniejszych wypraw, np. na Mont Blanc, na Gran Paradiso.

A jak trafiłaś w wysokie góry?

Miałam trochę trudności życiowych, rozterek i stwierdziłam, że góry mnie z nich wyciągną. Zaczęłam się wspinać, żeby trochę zapomnieć o codzienności. Chodzić po Alpach. To tak piękne góry, będąc w nich, ma się dystans do życia, do świata. Potrafiłam na całe weekendy zaszywać się w górach. Moim celem był Mont Blanc, ambitna kilkudniowa wyprawa. Trzeba było mieć kondycję. Lodowce, chodzenie z plecakiem o wadze 20 kg, z całym sprzętem. Zaczęłam biegać dla gór.

A po tym Blancu postanowiłam przebiec półmaraton w Turynie. Wykręciłam czas 1:27 i zorientowałam się, że to całkiem dobrze. Może czerwone krwinki mi się na tej wyprawie wytworzyły? Jak na obozie wysokościowym? I przyznam, że to bieganie wciągnęło mnie bardziej niż chodzenie po górach. Mogłam to robić sama, nie potrzebowałam sprzętu, partnera.

A w te góry jeździłaś z jakąś ekipą?

Tak, chodziłam z Arturem Małkiem, świetnym polskim alpinistą i himalaistą. Miałam przyjaciela Olka, no i ekipę Polaków z Turynu. Adama, Krzyśka. Co tydzień chodziliśmy w góry. Zimą na rakietach, latem wspinaliśmy się. Pisałam relacje dla nieistniejącego już portalu Karibu.

Jak poznałaś swojego męża, Roberta?

To długa historia Mieszkałam wtedy w Turynie. Ale zapisałam się na półmaraton w Warszawie i umówiłam z kuzynką, że się u niej zatrzymam. To był 2008 rok. Bieganie nie było jeszcze takie powszechne, więc Kasia łapała się za głowę, że jesteśmy świrusy, że biegamy takie dystanse. I mówi mi: „Ty wiesz, mój kumpel z niemieckiego normalnie wygrał maraton na Antarktydzie! Wyobrażasz sobie? Na Antarktydzie, 42 km w takich warunkach? Wy jesteście nienormalni!”. Natychmiast się zainteresowałam tym kumplem. Kasia pokazała mi wywiad z Robertem. Dużo się wtedy wokół niego działo. Spodobał mi się od razu. I fizycznie, i imponował mi tym, jak się wypowiadał. No i biegał. Napisałam do niego maila. Że też studiowałam na SGH, że też jestem biegaczką. Że podziwiam, jak biega. Wiedziałam, że przebiegł 80-kilometrowy Bieg Rzeźnika w Bieszczadach, razem z bratem. A on odpisał lakonicznie, że dziękuje i tyle. Podobno wyszukał mnie na portalu Nasza Klasa i zobaczył, że Ania Świerczek z Bielska-Białej ma dziecko i nie wygląda zbyt atrakcyjnie. Ja o tym nie wiedziałam, strapiłam się i dałam sobie spokój. To był marzec, może kwiecień. Ale nie zniknął z mojego życia. Śledziłam to, co robi. Inspirowałam się. W końcu po tym, jak we wrześniu poleciałam na półmaraton do Budapesztu i okazało się, że on tam startował w maratonie, zdecydowałam się napisać jeszcze raz. Wysłałam mu gratulacje. A w mojej stopce był link do Karibu, strony, na której umieszczałam swoje relacje z wypraw. I on tego linka sprawdził. Zobaczył, co robię, kim jestem. I… zaczęliśmy korespondować.

Czyli to była znajomość na odległość.

Tak, nie spotykaliśmy się na żywo. Dopiero w grudniu przyjechał do mnie na sylwestra na taki sztafetowy maraton. Robiło się po dwie zmiany. Ja dychę, on dychę, znowu ja, znowu on. W Bolonii. To był przełom 2008 i 2009 roku. Wtedy zostaliśmy parą. A w 2010 się pobraliśmy.

Ty wróciłaś, a Robert przeprowadził się do Bielska-Białej.

Tak, to już była tylko kwestia, gdzie zamieszkamy. Warszawa, Bielsko-Biała czy Turyn. Dostałam możliwość przeniesienia się do Fiata, a Roberta firma, Comarch, ma tutaj filię, więc dla niego przeprowadzka tutaj nie była żadnym problemem. Przyznam szczerze, że gdyby nie przeprowadzka do Bielska-Białej, nie zaczęłabym pewnie startować w biegach górskich. Chociaż… startowaliśmy już wcześniej w Biegu Rzeźnika. I w 2009, i 2010.

O… to ty zaczęłaś biegać w górach od Rzeźnika? Tego 80-kilometrowego w Bieszczadach?

Powiedzmy. Wcześniej wygrałam w Turynie w biegu na Supergę, na 5 km, i jeszcze w Quincinetto w Valle d’Aosta. Wystartowałam tak przy okazji, z marszu, bo akurat byliśmy w okolicy. Byłam w szoku. A potem przygotowywaliśmy się do Rzeźnika. Każde z osobna. Ja w Turynie, Robert w Warszawie.

Musiałaś mieć niezłą formę. W Rzeźniku nie startuje się „ot tak”.

Byłam do niego przygotowana, bo chodziłam po górach. Czułam, że dam radę. Ale wiesz… To był czas, kiedy jeszcze dziewczyny tak nie wymiatały. Raz wygraliśmy, raz byliśmy drudzy.

Jak wspominasz tamten pierwszy bieg?

Pamiętam duże zmęczenie… Pierwszy Rzeźnik był gorący, drugi strasznie błotny. Lało, musieliśmy się przeprawiać przez rzeki do pasa. Piszczele mnie bolały od odklejania stóp od błota. Największa radość była oczywiście na mecie. Podczas biegu raczej się cierpi. Fajnie to wspominam, ale nie poszłam w ultra.

No właśnie, co cię w takim razie pchnęło na te krótkie biegi górskie, w których masz największe osiągnięcia?

Przypadek. I kontuzja. Wiesz, ja cały czas tęsknię za maratonami. Najbardziej lubię półmaratony i maratony, górskie i uliczne. To bardzo ambitne dystanse. Na krótsze biegi przekwalifikowała mnie kontuzja. Chroniczna, przewlekła. Nie mogłam trenować tak dużo.

Jaka kontuzja?

Tendinopatia przyczepów kulszowo-goleniowych. Szukałam pomocy u wielu rehabilitantów. W końcu udało się wyzdrowieć, ale w międzyczasie znalazłam swoje miejsce na tych krótszych dystansach. To inny wysiłek. Fascynująca jest szybkość, z jaką można je biegać.

Masz wrodzoną szybkość, więc szkoda byłoby tego nie wykorzystać.

Tak, ale nad szybkością się pracuje. Czasami dniami i nocami myślę, co zrobić, żeby tę szybkość jeszcze poprawić. Bo ona budzi u mnie największy błysk w oczach. Marzę, żeby podbiegać jak dzikie zwierzęta. Sarny, kozice. Ujmuje mnie ich widok.

A długie bieganie nie szło w parze z szybkością.

Tak. Ja zawsze lubiłam długie, męczące biegi. Ale to fakt, że traciłam przez nie na szybkości. Od klepania kilometrów. Coś za coś. Wydawało mi się, że każdy potrafi te krótkie pobiec. Że to bez sensu. Szkoda pieniędzy na bieg na 6 km czy jeszcze krótszy. Ale jak byłam zmuszona spróbować, to zaczęło mi się podobać. Natomiast to naprawdę strasznie boli! Nie przypuszczałam, że szybkie bieganie pod górę może tak boleć.

A co konkretnie boli? Płuca?

Nogi. Chociaż wydolnościowo też jest bardzo ciężko. Zakwaszenie jest ogromne praktycznie od początku. Wierz mi, podczas krótkiego biegu cały czas cierpisz ekstremalnie. Musisz umieć wytrenować to, żeby ciało było w stanie biec na tak potwornym zakwaszeniu, ale i żeby się godziło na ten ból. W długich biegach tak się cierpi może tylko na końcówce. A tu od startu do mety dajesz z siebie wszystko. Nie ma czasu na strategię, myślenie.

To skąd wiesz, że nie siądziesz w połowie?

Nigdy nie wiesz. Czasami się tak zdarza. Ale trzeba umieć ryzykować. Nie biegnie się całkowicie w trupa. W całkowitego trupa lecisz już na sam koniec. Ale i tak masz 35-40 minut potwornego bólu.

Trzeba być masochistą?

Pewnie trochę tak. Chociaż… nie można powiedzieć, który bieg jest łatwiejszy, który trudniejszy. Długi czy krótki. Każdy z nich ma swoją trudność. Tutaj to cierpienie jest ekstremalne, ale krótkie. Na długich dystansach ono się znacznie wydłuża, a na koniec też przechodzi w jakieś ekstremum. Ból, bezsilność, odwodnienie. W ultra jest znacznie szerszy wachlarz uciążliwości.

I nie boisz się tego bólu, gdy stajesz na starcie?

Trochę tak… Ale z drugiej strony są niesamowite emocje.

Pamiętasz pierwsze zawody, na których tego doświadczyłaś?

Chyba w Biegu na Magurkę w ubiegłym roku miałam takie straszne cierpienie od początku do końca. Ale wykręciłam tam superczas. Rekord trasy. I w Biegu na Żar. A wtedy było 36 stopni Celsjusza. Pamiętam też świetny start w eliminacjach do Mistrzostw Europy w Szczawnicy. Hardy rolling, bieg anglosaski, czyli w formule pod górę i w dół, na 6 km. Na zbiegu leciałam po 2:48 minuty na kilometr. To chyba najlepsze moje biegi, z najlepszymi wynikami w stosunku do mężczyzn.

No właśnie, a rywalizacja? Jesteś mistrzynią Polski w biegach górskich, masz trzecie miejsce mistrzostw świata. Chyba jesteś bardzo rywalizującą osobą.

Wiesz, już mniej. Teraz podchodzę do tego tak, że bieg doskonały musi być jedynym i ostatecznym celem. Od pewnego czasu nie skupiam się na konkurencji. Nie sprawdzam listy startowej. Nie weryfikuję, jakie konkurencja wykręca czasy czy w jakiej jest formie. Kiedyś to sprawdzałam, owszem. A teraz idę na linię startu i koncentruję się tylko na sobie. Żeby pobiec jak najlepiej. Zawsze niby można pobiec szybciej, ale o ile? Tego nigdy nie wiemy. Bo jak się przegnie z tempem, to za każdą sekundę płaci się minutami. Ale można też dobiec do mety z zapasem. I trzeba wiedzieć, ile można z siebie wycisnąć. Ta wiedza wynika z doświadczenia. Dlatego nie jest tak, że jak ktoś przychodzi z biegów ulicznych z superwynikami, to od razu wiadomo, że będzie mocarzem. Musi się nauczyć, jak się biega w górach.

Co uważasz za swoje najlepsze osiągnięcia biegowe?

W górach brązowy medal mistrzostw świata, zdobyty w Karkonoszach, na polskiej ziemi, z polskimi kibicami. To było fantastyczne przeżycie. Zresztą po Izie Zatorskiej nikt nie zdobył medalu w biegach górskich, mimo że mamy superbiegaczy. To moja wielka duma, że udało mi się ten medal zdobyć. Myślę, że to moje największe osiągnięcie. Robiłam wtedy nawet 160 km tygodniowo po górach, co można przeliczyć na 200 po asfalcie. Strasznie harowałam. Byłam przygotowana na tamten medal.

A na ulicy brązowy medal mistrzostw Polski na 10 km, zdobyty w Bielsku-Białej! To było w ubiegłym roku. Czasu może nie wykręciłam jakiegoś specjalnego. Były fatalne warunki. Ale ten medal to dla mnie bardzo wyjątkowa rzecz. Wyprzedziłam dziewczyny, które biegały po 34 minuty na dychę.

A ty ile wtedy pobiegłaś?

To było 35:46.

Świętowałaś?

Tak. Niesamowicie się cieszyłam. Zwłaszcza że ja nie przygotowuję się pod ulicę. Wiem, że muszę szybko biegać po płaskim, bo w górach też są wypłaszczenia i trzeba umieć też rozwinąć prędkość. Im szybciej biega się płaskie, tym szybciej biega się góry. Jest taka zależność.

A jak ćwiczysz tę szybkość?

Na przykład tak jak dziś. Robię sprinty. Wybieram się na stadion Orlika w Lipniku i co poniedziałek przez całą zimę robię 10-12 bardzo szybkich odcinków po 60 m. Osiągam prędkości między 2:20 a 2:40 minuty na kilometr. To jest klasyczny trening szybkości. Nie żadne kilometrówki.

OK. Czyli robisz treningi sprinterskie, co jeszcze? Podbiegi?

To zależy od momentu w cyklu przygotowań.

Robicie też długie wybiegania. Wstajecie o 5 rano, bierzecie psa.

Tak, moje treningi wyglądają różnie. Jest miejsce na szybkość i wycieczki biegowe. W soboty mam bieg ciągły pod górę, 30-40 minut z obciążeniem 3-kilogramowym. Mam taką koszulkę z obciążeniami, wyglądam w niej jak komandos. Za to w niedzielę robimy długie, spokojne wybiegania po Beskidach. Biegniemy np. 4 godziny. Delektujemy się krajobrazami.

Na co dzień biegasz rano. Przed pracą.

Tak, tak. W pewnych okresach trenuję dwa razy dziennie. Ale zwykle ten popołudniowy trening to jest siłownia albo siła dynamiczna. Albo rower stacjonarny. Te zasadnicze treningi robię przed pracą, bo później już jestem tak zmęczona, że nie dałabym rady zrobić tak jakościowego treningu jak rano. Od siedzenia bolą mnie nogi. Czuję ciężkość.

Codziennie biegasz?

Tak. Robię nawet więcej niż 7 treningów w tygodniu.

To miewasz kiedyś przerwy od tego reżimu?

Tak, zwykle siedem tygodni. Choć w poprzednim sezonie tak się to poukładało, że były tylko dwa tygodnie luzu.

Nie miewasz tego dosyć?

Bardziej mam dosyć startów niż treningu. Uwielbiam trenować.

A dlaczego nie chce ci się startować?

Chyba mnie to już trochę znudziło. Ale nie wyobrażam sobie życia bez biegania. Takiego dla przyjemności. Może w przyszłości nie będę robić interwałów, podbiegów, ćwiczeń dynamicznych i sprintów. Ale zwyczajne bieganie po górach na pewno zostanie.

Zawody to zawsze stres, presja, czuję, że muszę wygrać. Nawet w najlepszym sezonie czasem przychodzi słabszy dzień i przegrywasz. Słyszysz wtedy: „O, masz gorszą formę? Coś ci nie poszło?”. To duży stres. Wiele biegaczek, z którymi staję na starcie, zajmuje się w życiu tylko bieganiem. A ja jeszcze muszę iść do pracy, gdzie też mam swoje ambicje. Przejmuję się wszystkim.

W ogóle „ambicja” to jest słowo, które cię charakteryzuje.

Tak, ja muszę wszędzie dążyć do doskonałości. Czasem mnie to zabija. Ale jak się za coś biorę, to chcę najlepiej jak umiem. A nawet lepiej.

Tak jak z twoim gotowaniem. Pyszne te kulki. Co to jest?

Można to nazwać serem z nerkowców. Ha, ha. To prawda, staram się wszystko robić profesjonalnie. Dużo sobie narzucam.

No właśnie, skąd ci się to wzięło, jak myślisz?

Pewnie z dzieciństwa. Kawał życia rywalizowałam ze swoją kuzynką. I ona zawsze była lepsza ode mnie. Ja zawsze miałam czerwony pasek, ale za tym stała ogromna praca. A ona była tak zdolna, że jej to przychodziło znacznie łatwiej. Zaliczała wszystkie olimpiady. Chyba tylko w sporcie była gorsza. Mój tata zawsze pokazywał mi ją jako wzór.

O nie, tak nie wolno!

Ha, ha. Jego zdanie było dla mnie zawsze bardzo ważne.

A mama?

Mama jest moją najlepszą przyjaciółką. Mam jej ogromne wsparcie. Mam różne koleżanki, ale z mamą rozmawiam codziennie.

A teraz czujesz się doceniona przez tatę?

Tak. Zresztą teraz też już to nie jest aż tak ważne. Czuję, że to przede wszystkim ja muszę być z siebie zadowolona. Tata na pewno jest dumny z tego, co udało mi się osiągnąć. Nie tylko w sporcie.

A ty i Robert nie rywalizujecie ze sobą?

Nie. Robert ma z tym totalny luz, nawet jak ludzie pytają: „Ej, jak to jest, że żona cię wyprzedza?”. Ale my przede wszystkim mamy inne cele. Ja jestem nastawiona na wynik i szybkość. A Robert zrobił się kolekcjonerem. On nie lubi zawodów. Woli projekty. Jak np. Biegu ku Słońcu w najdłuższy dzień w roku. Ruszył o 4:30 i biegł przez cały dzień przez góry. Wyszło 130 km. Ja mam poukładany trening, Robert nie ma reżimu.

Powiedz, jakie masz marzenia? Biegowe, niebiegowe?

Mam dużo marzeń. Chciałabym otworzyć restaurację z daniami roślinnymi, taką z prawdziwego zdarzenia. Bo te, które funkcjonują, to bardziej fast foody. Bistra. Nie mówię, że złe. Ale ja myślę o czymś innym. Chciałabym gotować tak, żeby rośliny traciły jak najmniej drogocennych składników. Robić to z dużą dbałością o jakość. Na świeżo. Nie używać białej mąki. Zrobiłam nawet biznesplan. I wiem, że to bardzo kosztowne. Poza tym czuję, że jeszcze nie ma na to rynku w Bielsku-Białej. Może za 3-4 lata będzie.

A wtedy osiągniesz perfekcję w tych wszystkich serach z nerkowców

O tak. Uważam, że jak otwierać taką restaurację, to wysokiej klasy. Poza tym uwielbiam podróżować. To kolejne marzenie. Kocham odwiedzać wyspy. I sporo ich mam do odwiedzenia.

Na przykład?

Wyspy Zielonego Przylądka chodzą mi ostatnio po głowie. Nie byłam na Maderze. Karaibskie. Malediwy. I marzę o zdobywaniu kolejnych gór. Chciałabym też napisać podręcznik o podstawowych zagadnieniach ekonomicznych. Taki zabawny, ilustrowany.

A to ciekawe.

Mój tata napisał taką książkę „Koła jakości”, o wdrażaniu kół jakości, ilustrowaną przez Petryszyna, rysownika ze Studia Filmów Rysunkowych. Jest np. taka ilustracja: „Jak rozwiązać problem”. Masz kobietę z wielkim biustem i masz ją wsadzić do butelki.

Jest trochę takich małych projektów. Pomysłów. A z biegów… Mistrzostwa Europy. Chciałabym zdobyć medal. Wiem, że może być mi ciężko, bo inni zawodnicy nie siedzą w pracy, nie sprzątają domu.

Ale oni potem stają na starcie z dużym obciążeniem. Cały rok się przygotowywali tylko na ten moment. Wszystko poświęcili. A ty masz więcej luzu. No i warto mieć ambitne cele.

Tak, to prawda. Trzeba marzyć. I wierzyć, że niemożliwe jest możliwe.