Ludzie Main

Dobry dziennikarz szuka uczciwej pracy

Z Robertem Kowalem redaktorem naczelnym portalu bielsko.biala.pl rozmawia Agnieszka Ściera-Pytel, foto: Anita Szymańska

Bardzo się cieszę, że nareszcie dałeś się namówić na rozmowę.

Czuję się trochę stremowany, bo to zwykle ja przepytuję (śmiech).

Większość bielszczan i nie tylko bielszczan zna portal www.bielsko.biala.pl, ale nie wie, kto za tym stoi. Może zacznijmy od początku. Skąd się tu wziąłeś? Dlaczego Bielsko-Biała, dlaczego portal internetowy, choć byłeś w przeszłości związany z drukowanymi gazetami?

To ogromny zbieg okoliczności, że mnie tu życie przyprowadziło. Zanim przyjechałem po raz pierwszy do Bielska-Białej, słyszałem

o nim jako o mieście małego fiata i Studia Filmów Rysunkowych. Na tym się moja wiedza kończyła. Generalnie przywiozła mnie tu moja przyszła żona. Mieliśmy ciepłe mieszkanko w Warszawie, mogliśmy tam zostać na stałe, ale uznałem, za namową żony, że trzeba zmienić pejzaż, środowisko, ludzi wokół, rozpocząć coś nowego w życiu. A ja często zaczynałem nowe życie. Pochodzę z Kamiennej Góry u stóp Sudetów. Mieszkałem w Koninie, w Poznaniu, trochę na Pomorzu, na Ziemi Lubuskiej. Niemal wszędzie tam prowadziły mnie tropy zawodowe – pracowałem w prasie regionalnej. Później otrzymałem bardzo ciekawą propozycję pracy w Warszawie i prawie dwadzieścia lat tam mieszkałem. I pewnie bym został, gdybym któregoś sobotniego poranka nie wybrał się na wycieczkę do Krakowa. Poszedłem pod pomnik Adasia i spotkałem dziewczynę.

Rozumiem, że mówisz o żonie.

Niecałe dwa lata później mieliśmy już syna. Siłą rzeczy nastąpiła życiowa stabilizacja. Moja praca w Warszawie wymagała licznych

podróży po kraju. Był taki czas, że mieszkałem w pociągu. Dzięki temu odwiedziłem wiele ciekawych zakątków kraju. Ale to było także dosyć męczące, więc kiedy żona nieśmiało zasygnalizowała temat wyjazdu, nie oponowałem. Dziennikarz w pewnym momencie tzw. kariery myśli o tym, żeby usiąść i pisać felietony. Bo nie trzeba wtedy ruszać się sprzed komputera. Wystarczy popatrzeć przez okno, umieć dostrzec za tym oknem coś ważnego i to opisać.

Jak trafiłeś na www.bielsko.biala.pl?

Przez przypadek. W Bielsku-Białej nie znałem przecież nikogo. Najpierw próbowałem zaczepić się w miejscowych gazetach. Dotarłem do dwóch chyba najbardziej popularnych gazet w regionie i dałem duże ogłoszenie, za które zapłaciłem spore pieniądze. Treść ogłoszenia brzmiała mniej więcej tak: „Dobry dziennikarz szuka uczciwej pracy”. Albo odwrotnie (śmiech).

Był odzew?

Nie było. Próbowałem podsyłać teksty do różnych redakcji. Po w sumie nieudanej przygodzie z jedną z nich podziękowałem za

współpracę. Zacząłem pisać do gazet internetowych, m.in. do www.bielsko.biala.pl. To była strona, która miała wówczas niewiele wspólnego z dziennikarstwem. Jej właściciel, Paweł Strykowski, zamieszczał przedruki z innych gazet, czasem pokazywał też swoje zdjęcia, bo jest świetnym fotografem. Strona miała rokowania. Dobre to było, ale dopiero raczkowało.

Wszedłeś do portalu od kuchni.

Można by to tak ująć. Wymyśliłem zakładkę kulinarną „Bielsko-Biała na talerzu”. Był rok 2010 i nikt wtedy w okolicy nie zamieszczał recenzji restauracji. W zasadzie od tego zaczęło się powodzenie portalu www.bielsko.biala.pl. Z kilkuset odsłon zrobiło się nagle kilka tysięcy. Jak na mały portalik, który w zasadzie startował, to bardzo dużo. Pamiętam, że zrobiłem kilkanaście recenzji z różnych restauracji bielskich. Niektóre z tych lokali nadal działają, może nawet z podobną kartą.

Który to był rok?

Do Bielska-Białej sprowadziłem się w roku 2006. Rok później Paweł zaoferował mi współpracę. Napisałem kilka tekstów, a później

umówił się ze mną na kolację i zaproponował, abym został szefem portalu. Nasza gazeta internetowa została zarejestrowana w sądzie. To był błysk intuicji Pawła. Paweł jest geniuszem w obszarze tzw. nowych mediów, nie znam osoby bardziej biegłej w tych sprawach. Jest osobą potrafiącą właściwie ocenić człowieka, jego kwalifikacje, jego intencje. Podkreślam to do dzisiaj, mimo że nie jest już moim wydawcą i nie muszę mu schlebiać (śmiech).

Co możesz zaliczyć do najważniejszych wydarzeń w twoim życiu zawodowym, oprócz oczywiście związania się z www.bielsko.biala.pl?

Jeśli chodzi o to, co robię i co będę robił w życiu zawodowym, ważny był rok 1998, czyli 20 lat temu, kiedy na rynku wydawniczym

w Warszawie ukazała się moja książka „Rozmowy ze zdrajcą”.

To ciekawy wątek w twoim życiorysie.

To był efekt moich spotkań z Ryszardem Obaczem, b. oficerem lotnictwa PRL, który w 1963 roku uprowadził swój samolot służbowy i razem z rodziną na pokładzie wylądował w Berlinie Zachodnim. Później przeprowadził się do USA, gdzie pracował jako konsultant w DIA (wywiad wojskowy). Sąd wojskowy w PRL skazał go na karę śmierci. Kiedy nadeszły czasy wolnej Polski, zaczął szukać sprawiedliwości w kraju. Najpierw skontaktował się z Wojskową Prokuraturą Okręgową w Warszawie, wyraził oficjalną zgodę na osobiste stawiennictwo na każde wezwanie sądu czy prokuratury, a w zamian otrzymał gwarancję, że przebywając w Polsce, nie zostanie aresztowany. Dzięki temu mógł występować z wolnej stopy w swojej sprawie przed sądem.

Jak trafił do ciebie?

Pisałem wtedy o sprawach kryminalnych, relacjonowałem dla swojej gazety procesy sądowe, np. generałów SB Ciastonia i Płatka oskarżonych w związku z zabójstwem ks. Jerzego Popiełuszki. Obacz w Waszyngtonie czytał moje teksty. Kiedy zadzwonił do redakcji, byłem w tym czasie w Warszawie, przy swoim biurku. To też sprawa przypadku, można powiedzieć – zawodowego szczęścia. Opowiedział krótko o sobie i zapytał, co ja radzę.

Po 1989 wyrok nadal był prawomocny.

Wymiar sprawiedliwości masowo unieważniał wtedy wyroki orzeczone w PRL, ale trzeba było się o to zwrócić do sądu. Obacz wykorzystał pewien kruczek prawny, dzięki czemu sąd umorzył postępowanie karne przeciwko niemu. Mógł wówczas znów założyć mundur majora WP. W następnej kolejności o rehabilitację wystąpił płk Ryszard Kukliński.

I napisałeś książkę?

Siadywałem z Ryszardem przy stole w mieszkanku przy placu Konstytucji, które wynajmował na czas pobytu w Warszawie, i…

słuchałem. Pisałem na bieżąco dla gazety artykuły o jego sprawie, ale że materiału miałem bardzo dużo, do tego w ręku oryginalne dokumenty archiwalne, uznałem, że powinienem przedstawić całość w książce. W tamtym czasie wiele podróżowałem, więc pożyczyłem laptopa od kolegi z innej redakcji (na kupno nie mogłem sobie jeszcze pozwolić) i w pociągach napisałem książkę. Dość szybko znalazłem wydawcę zainteresowanego tematem. Nakład szybko się rozszedł. Mnie został jeden egzemplarz.

Nie dosięgły cię problemy z tytułu publikacji tej książki? Czy jakieś służby nie zaczęły się tobą interesować?

Z mojej wiedzy wynika, że byłem przedmiotem zainteresowania, ale nie chcę o tym mówić (śmiech).

Przed rokiem 1989 byłeś już czynnym dziennikarzem. Czy musiałeś podpisać jakieś zobowiązanie wobec ówczesnych władz, służb?

Jestem generalnie z tego pokolenia polskich dziennikarzy, którzy mieli szczęście tylko otrzeć się o PRL, więc nie mam w związku

z tym wyrzutów sumienia.

Jak wspominasz studia?

Dziennikarstwo skończyłem w 1985 roku w Poznaniu. Z tego, co pamiętam, w Polsce były wtedy cztery ośrodki akademickie kształcące dziennikarzy. Dzisiaj dziennikarzem czuje się każdy, kto ma dostęp do Facebooka, bo może publikować to, co napisze i sfotografuje – rodzinę, pieska, ogródek. A wtedy studia kończyło nas chyba 25 osób. To nie byli ludzie przypadkowi. Wielu z nich znalazło szybko pracę w znanych tytułach. Ja przez wiele lat pisałem pod pseudonimem felietony kryminalne. Brałem na warsztat poważną sprawę – zabójstwo, włamanie, czasem spór towarzyski, który zakończył się interwencją organów ścigania. Tekst musiał być tak skonstruowany, aby kończył się zabawną pointą. Taka prewencja kryminalna dla szerokiego odbiorcy.

Wróćmy w czasy nam bliższe, jesteś w Bielsku-Białej i budujesz zespół. Jak to wyglądało?

Paweł i ja dość szybko podzieliliśmy się pracą, rozgraniczając sfery zainteresowania. Ja nie wchodziłem w sprawy techniczne, a Paweł przestał się interesować sprawami dziennikarskimi, bo uznał, że ja to zrobię dobrze.

I wyszło wam to na dobre, jak widać po tych 12 latach.

To prawda. Oczywiście nie obyło się bez sporów, ale zawsze prowadziły one do postępu. Te nasze odrębne zdania, czasem manifestowane w sposób emocjonalny, doprowadziły do pozycji, jaką obecnie ma portal. Metodą kompromisu wypracowywaliśmy rozwiązanie, które według nas jest najlepsze. Jest wiele osób przekonanych, że internet to proste medium, które pozwala szybko zarobić przy niedużych inwestycjach. To duży błąd. Konkurencja na tym rynku jest ogromna.

Pamiętasz wszystkich rozmówców, z którymi przeprowadziłeś wywiady dla www.bielsko.biala.pl?

Naprawdę było ich wielu. Wśród moich rozmówców byli lokalni politycy (prezydenci Bielska-Białej, parlamentarzyści itp.), ale

także m.in. Lech Wałęsa, b. premier Leszek Miller, Ryszard Petru, poseł Stefan Niesiołowski, prezes PiS Jarosław Kaczyński, b. minister finansów prof. Leszek Balcerowicz, kandydat na prezydenta RP Andrzej Duda, Robert Makłowicz, prof. Irena Lipowicz – rzecznik praw obywatelskich.

W czym tkwi sekret zrobienia dobrego wywiadu? Czy specjalnie się do wywiadu przygotowujesz? W jaki sposób trafiasz do serca rozmówcy?

Bardziej do rozumu niż do serca, a gdy potrzeba, do emocji. Hołduję staroświeckiej zasadzie naszego zawodu, według której wywiad

powinien być poprzedzony starannym researchem. Pamiętam, jak wiele, wiele lat wcześniej dostałem pierwsze zlecenie na rozmowę

ze znaną osobistością i wybrałem się do ówczesnej rzecznik praw obywatelskich, prof. Ewy Łętowskiej, z ulicy, nieprzygotowany. Pani profesor skarciła mnie jak studenta. Dla mnie to była duża nauczka. Od tamtej pory, zanim usiądę do stołu z rozmówcą, dużo czytam o tej osobie oraz o problemach, które chciałbym poruszyć. W każdym razie idąc do kogokolwiek, nie tylko do polityka z pierwszych stron gazet, ale choćby do restauratora, starannie się do tego przygotowuję. Czasem, to jest natura wywiadu, powie się za dużo, kiedy dziennikarz ciągnie rozmówcę za język, ale po to jest autoryzacja, aby wszystko później poukładać.

Recenzujesz teksty innych dziennikarzy?

Nigdy tego nie robiłem i według mnie dziennikarz nie powinien tego robić. Czytelnika nie powinno się traktować jak głupca. Ma

swój rozum, trzeba mu dać szansę wyboru. Czytelnik zawsze dobrze wybiera! Wcześniej czy później do nas trafi i już przy nas pozostanie.

Zdarza ci się nie publikować materiałów swoich dziennikarzy?

W swoim życiu musiałem napisać sporo tekstów do szuflady i dlatego uważam, że jeśli już dziennikarz zabiera się za temat, odpowiednio do tego przygotuje, a później wydatkuje swój czas i emocje oraz nadzieje rozmówców, którzy pomagali mu zbierać materiały do artykułu, to tekst powinien się ukazać. Jeżeli jest niedoskonały, to pomagam autorowi tak go wygładzić, żeby się

go później nie wstydził. Nie chcę, żeby moi współpracownicy pisali do szuflady.

Czy są teksty, których byś nigdy nie opublikował?

Kieruję się zasadą, aby łączyć, a nie dzielić. Jeśli trafił do mnie artykuł będący zaprzeczeniem tej zasady, który potencjalnie byłby zarzewiem jakiegoś konfliktu osobistego, to na pewno w naszej gazecie się nie ukaże. Ludzie mogą, a nawet powinni spierać się o sprawę, ale jest źle, gdy ich relacja przeradza się w konflikt personalny.

Nikt nie lubi krytyki, jak sobie z nią radzisz? Czy złe komentarze pod artykułami osobiście cię dotykają?

Każdy twórca, tworząc pewne dzieło, ma wyobrażenie na jego temat i jeżeli jego odbiór kłóci się z tym wyobrażeniem, to naturalną rzeczą jest niezadowolenie autora. Nie zdarza się, żebym polemizował z kimś, kto widzi przedmiot inaczej niż ja. W przypadku prasy drukowanej można napisać do redakcji list z polemiką, można wreszcie przestać kupować gazetę w ramach protestu. Dziennikarz w necie ma trudniej. Czytelnik może się odnieść do artykułu bezpośrednio na stronie. I ludzie to robią. Czasem są to rzeczy miłe dla dziennikarza, czasem mniej miłe. Pod każdym artykułem publikowanym w portalu www.bielsko.biala.pl jest link do regulaminu komentarzy. To podstawowe normy współżycia społecznego, o których powinniśmy na co dzień pamiętać, żeby nie utrudniać sobie nawzajem życia.

Kierujesz medium, które wpływa na kształtowanie opinii i postaw czytelników. Czy czujesz tego wagę?

To jest duża odpowiedzialność. Tym większa, im więcej użytkowników nas codziennie otwiera, a www.bielsko.biala.pl jest ciągle

na fali wznoszącej. Mamy coraz więcej czytelników, obecnie to ok. 2 mln odsłon miesięcznie tylko na serwisie głównym. Jesteśmy najpopularniejszym portalem informacyjnym na Podbeskidziu. Za tym stoi ciężka praca wszystkich dziennikarzy naszego zespołu. Będąc ich szefem, jestem pełen pokory, bo jako młody stażem bielszczanin wciąż uczę się Bielska-Białej. Pewnie do końca życia będę się tego uczył (śmiech).

Wróćmy do kulinarnych początków na www.bielsko.biala.pl. Czy pomysł na kulinarne recenzje wynika z twoich zainteresowań? Jesteś smakoszem?

Nietrudno się domyślić, bo moja powierzchowność o tym świadczy (śmiech). No pewnie, że lubię sobie dobrze zjeść. Był taki czas, kiedy mniej w życiu pracowałem, już po wyprowadzce z Warszawy. To wtedy odkryłem swoje upodobanie do kuchni i zacząłem w niej grzebać. Odkurzyłem przepisy swojej mamy, która była świetną kucharką. Teraz używam wielu jej receptur. Na przykład do gotowania bigosu staropolskiego pochodzę z należnym mu nabożeństwem.

Słynny bigos, znany mi ciągle tylko z opowiadań.

Bigos z kiszonej i białej kapusty, z grzybami i śliwkami. Odpowiednio rzecz jasna przyprawiony, ze szklanką wina, a na koniec, po ugotowaniu – z kieliszkiem wódki… do gara (śmiech).

Wino i wódka to tylko przyprawy?

Dają niezwykłe aromaty, dlatego śliwki trzeba zagotować w czerwonym winie. Bigos to symfonia różnych smaków. Mniej więcej połowa z takiego sporego garnka od razu na miejscu znika w brzuchach mojej rodziny. Drugą połowę staram się uchronić w zamrażarce.

Czy myślałeś o tym, żeby porzucić zawód dziennikarza i sprawdzić się w czymś innym? Zostać np. kucharzem?

Nigdy. Robię to, o czym marzyłem przez całe życie. Nie myślałem, żeby porzucić zawód. Kiedy przeprowadzałem się z Warszawy,

ze zgiełku zawodowego i towarzyskiego, przypuszczałem, że w Bielsku-Białej będzie spokojniej. Gdy Paweł Strykowski zaproponował mi robotę, powiedziałem siebie: weź to, Robert, odpoczniesz sobie przy pracy. Wkrótce jednak okazało się,

że pracy ciągle przybywa, a portal jest niczym łódź na wzburzonym morzu. Trzeba wciąż płynąć do brzegu, a za horyzontem jest kolejny horyzont do osiągnięcia.

Ledwie udało mi się wyciągnąć cię na kawę.

Mniej więcej (śmiech).

Co będziesz robił za 10 lat?

To ważne pytanie, nad którym się jeszcze nie zastanawiałem, ale dobrze, że je zadałaś. Człowiek w każdym zawodzie zużywa się, bo

wykonując swoją pracę z pasją, poświęca siebie samego i najbliższych. Rodzina mi pomaga, rodzina mnie odciąża od wielu zajęć. Może w przyszłości zdarzy się coś, co pozwoli mi odpocząć od zgiełku, bo od pisania nie chcę odpoczywać. Gdy byłem poważnie chory, zanim wyprowadziłem się z Warszawy, długo nie pisałem. Ale gdy już wydobrzałem, pomyślałem sobie, że czas wrócić. Bo pisanie jest jak narkotyk.

Czyli twoja emerytura będzie przy klawiaturze?

Myślę, że tak. Tego sobie nie dam ukraść nikomu.