Main Rozmowy przy Kawie

Co ma trwać będzie trwać. Rozmowy przy kawie.

Brakowało mi tego pisania. I brakowało mi spotkań, po których powstawały kolejne teksty w rubryce „Rozmowy przy kawie”. Od ostatniego artykułu minęły dwa lata. Wydaje się, jakby to była cała wieczność. Po pandemicznej przerwie wraz ze wznowieniem wydawania magazynu 2B Style wracam do gry także i ja. Nim jednak zaproszę do wywiadów kolejnych ciekawych ludzi, by pisać o ich pasjach i innych niezwykłościach, czas postawić wielką kropkę za tym, co na szczęście mamy już za sobą. Zajrzyjmy do niektórych moich koleżanek i kolegów – ludzi kultury i sztuki związanych z naszym miastem. Wielu z nich przez nakaz covidowej izolacji straciło czasowo możliwość wykonywania swoich zawodów. Jak trudny był to czas, każdy z nas mógłby opowiadać godzinami. I narzekać pewnie też. Umówiliśmy się jednak, że skupimy się tylko na pozytywnych rzeczach. Trudy i znoje mamy już za sobą. Ten artykuł będzie o tym, co ta cała sytuacja przyniosła nam… dobrego!

autor: Magdalena Jeż. Założycielka Klubokawiarni Aquarium, mieszczącej się na I piętrze Galerii Bielskiej BWA (ul. 3 Maja 11) www.facebook.pl/klubokawiarnia.aquarium

Krzysztof Maciejowski nagrywał rapy do podręcznika z języka angielskiego. Foto: archiwum prywatne

Krzysztof Maciejowski to skrzypek i kompozytor muzyki teatralnej i filmowej. Bielskiej publiczności znane są opracowania i aranże muzyczne, które przygotowuje do spektakli Teatru Polskiego. Czas pandemicznej izolacji spędził w domu z rodziną, poświęcając go i na normalne codzienne sprawy i na pracę zawodową. Mimo zamknięcia teatru nadal komponował i pisał muzykę. Udało mu się wraz z zespołem teatralnym nagrać kilka słuchowisk, co okazało się bardzo ciekawą przygodą. Miał też trochę zamówień na muzykę, którą komponował w domowym studiu. Trafiło mu się też fajne zlecenie – na rapy i piosenki do ogólnopolskiego podręcznika do nauki języka angielskiego. Przyznaje, że bawił się przy tym zadaniu świetnie. Aż chciałoby się znów wrócić do podstawówki i uczyć z takich materiałów. Krzysztof do opowieści o tamtym okresie podchodzi jednak z pewną ostrożnością – był jednym z tych, którzy zachorowali na covid. Z wielu stron dochodziły też do niego informacje o chorobach innych osób. Niektórych z nich nie ma już wśród nas. Okres ten był więc dla Krzysztofa czasem głębokich refleksji, doceniania tego, co się ma. Pozostała w nim wielka wdzięczność za dar życia i przekonanie o tym, że – mimo wszystko – jest ono bardzo piękne.

Oriana Sojka certyfikowała się w zakresie masażu japońskiego. Foto: Dorota Koperska

Oriana znana jest doskonale widzom Teatru Polskiego w Bielsku-Białej, gdzie odgrywa bardzo różnorodne i często trudne role. Jej uśmiech na pół twarzy znają chyba wszyscy w mieście. Towarzyszył jej nawet wtedy, gdy zaczęła się pandemia. Bo gdy wszystko stanęło i sytuacja zrobiła się groźna – ona, paradoksalnie, poczuła ulgę. Bardzo potrzebowała wtedy mentalnego odpoczynku. Nie dlatego, że była przepracowana, ale dlatego, że jest ogromnie ambitna i wiecznie z siebie niezadowolona. Wciąż wydaje się jej, że coś musi. Dlatego też często pędziła – nie wiadomo za czym – bo inni też pędzili i mieli wszystkiego coraz więcej. Ten przykry obowiązek nagle z niej spadł, a ona poczuła swoisty spokój. Dopiero, gdy zaczęły do niej docierać różne przykre informacje od chorych znajomych i ich rodzin, sprowadziło ją to na ziemię. Ta sytuacja dała jej do myślenia na ile jest samowystarczalna i czy w ogóle jest? Głowę zaprzątały jej rozważania o tym, co potrafi i kim jest. Pojawiła się w niej mocna potrzeba posiadania jakiejś umiejętności, która byłaby „pozateatralna”. Pojechała więc do Sopotu i zrobiła kurs japońskiego masażu Kobido. Zdobyła certyfikat, a z nim także i przekonanie, że teraz ma w ręku fach, który jest ponad językowy. Jej zawód wiążę się bowiem z perfekcyjnym opanowaniem języka i akcentu, więc praca w teatrze poza granicami naszego kraju byłaby praktycznie niemożliwa. Fani Oriany nie muszą się jednak martwić – nigdzie nie wybiera. Wije sobie w Bielsku-Białej swoje rodzinne gniazdko ze swoim partnerem i słodkim psem Skadim, który towarzyszy im od prawie roku. Działa także na gruncie społecznym, angażując się w oddolne inicjatywy broniące praw kobiet. A wraz z przyjaciółkami organizuje wspólne kobiece wyjścia w góry pod hasłem „Czołówka i pomadka”. Odbyło się już 11 edycji, a w planach są kolejne. Jeśli więc któregoś dnia spotkacie na górskim szczycie całą bandę kobiet tańczących
i śpiewających przy ognisku – duża szansa, że traficie tam także na Orianę.

Anita Jancia zdobyła uprawnienia do nauki jazdy na nartach. Foto: Małgorzata Wielicka

Anita Jancia związana jest z Teatrem Polskim w Bielsku-Białej, ale nie tylko. Miłośnicy polskich seriali telewizyjnych na pewno znają ją z licznych ról, podobnie wielbiciele filmów fabularnych. Czas pandemii był dla niej okresem, gdy – mimo zamknięcia teatrów – nadal mogła pracować zawodowo, choć
w zakresie dużo mniejszym, niż wcześniej. Od czasu do czasu miała bowiem możliwość brania udziału
w planach zdjęciowych do kolejnych produkcji. Pozwoliło jej to zachować pewną równowagę, a także zapewniło minimalne zabezpieczenie finansowe. Czasu miała jednak zdecydowanie więcej, więc szybko nauczyła się spędzać go w inny sposób. Od zawsze jest mocno związana z Bielskiem-Białą, kocha góry
i przyrodę. Nie mogąc występować w teatrze, bardzo dużo czasu spędzała bliżej natury. Dużo jeździła na rowerze po okolicznych szczytach, ciesząc się, że współczesne rowery dają wiele więcej możliwości
w takim terenie, niż jej pierwszy „góral”, kupiony jeszcze w liceum. Choć rower jest jej ogromną pasją, chyba jeszcze większą jest narciarstwo, które kocha od dziecka. Odnowiła nawet swoje uprawnienia instruktorskie, dzięki którym może udzielać innym lekcji jazdy na nartach. W najbliższym sezonie zimowym planuje także kurs lawinowy, by być jeszcze lepiej przygotowaną do spędzania czasu w terenie górskim. Te wszystkie działania, zainteresowania i potrzeby mają pewnie odbicie w jednej z bardzo ważnych ról teatralnych Anity. W monodramie „Wanda” gra ona Wandę Rutkiewicz, legendę światowego himalaizmu. Jeśli ktoś nie widział jeszcze tej sztuki – warto nadrobić! Grywana jest co jakiś czas na deskach Małej Sceny bielskiego teatru.

Albert Kokoszewski sadził dynie i pomidory. Foto: samowyzwalacz

Albert jest gitarzystą, współtwórcą duetu Riffertone (wraz ze swoim kuzynem – Jarkiem Krużołkiem).
W czasie pandemii dużo pracował, nie tylko muzycznie. Częściowo się przebranżowił, pomagając żonie Ani w rodzinnej firmie reklamowej. Uczył się, jak oklejać folią samochody, jak montować neony reklamowe. Potraktował to jako ciekawe wyzwanie – zamiana nut i strun na narzędzia i śrubki okazała się całkiem interesującym przeżyciem. Muzyka wciąż mu jednak towarzyszyła. Choć nie było możliwości spotkania w studiu, czy na scenie, do grania wykorzystał możliwości, jakie daje Internet. Udzielał lekcji nauki gry na gitarze, grał koncerty online, organizował próby i nagrania materiału. Wraz z kuzynem przygotowywali też nowy materiał – kolejne ballady w swoim stylu, które teraz – gdy wszystko wróciło do normy, prezentują podczas spotkań z publicznością. W trakcie pandemicznej izolacji jeszcze bardziej, niż wcześniej, zwrócił się w stronę zdrowego trybu życia. Więcej czasu poświęcał na uprawę domowego ogródka, gdzie wraz z Anią sadzili w tym roku pomidory, cukinie, dynie i różne owoce. Stali się też częścią kooperatywy spożywczej „Beskidzka paczka”. Ideą tej grupy jest nawiązywanie kontaktu z lokalnymi dostawcami ekologicznej żywności, wspólne zakupy warzyw i owoców, a potem rozprowadzanie ich wśród członków kooperatywy. Działania te są dla Alberta wstępem do marzenia o własnym wielkim ogrodzie. I dążeniem do samowystarczalności żywieniowej, która w jego sercu zajmuje miejsce może nawet tak samo ważne, jak i muzyka.

Robert Szewczuga wylądował z basówką na księżycu. Foto: Barbara Adamek

Robert Szewczuga to basista zaangażowany w całą masę różnorodnych projektów muzycznych. Na co dzień gra z Apostolisem Anthimosem i z Golec uOrkiestrą. Współpracuje także z wieloma cenionymi muzykami jazzowymi, a nawet prowadzi własne trio. Wszem i wobec znany jest także jako niepoprawny optymista. Pewnie dlatego był on przekonany, że to uziemienie potrwa maksymalnie 3 tygodnie. Początkowo się więc nawet ucieszył, bo to oznaczało więcej czasu na „hasanie z dziećmi po lasach”. Przerwa w dotychczasowym trybie życia i pracy zaczęła się jednak nieznośnie wydłużać. Praktycznie od 20 lat Robert przyzwyczajony był do ciągłego koncertowania, spędzając minimum trzy dni w tygodniu poza domem i grając nie tylko w kraju, ale i za granicą. Udało mu się jednak nie oszaleć, a wręcz przeciwnie – dostosować do nowych realiów. Większość czasu poświęcił na tworzenie muzyki, a efekt tych działań okazał się niezwykle owocny. Podczas pandemicznego zamknięcia opracował i doszlifował materiał na swoją drugą autorską płytę. Wiosną przyszłego roku ma nadzieję nagrać ten materiał w studiu. Poza pracą nad nowym albumem, zdarzało mu się też „granie do kamer”, co wspomina jako niezbyt fajne doświadczenie. Apogeum dziwności było nagrywanie materiału z okazji 50-lecia działalności muzycznej Apostolisa. Miało ono miejsce w głównej sali koncertowej katowickiego NOSPR u. Robert zna tę salę dobrze – grywał w niej już wcześniej. Wtedy bywała jednak wypełniona po brzegi (co oznacza 1800 słuchaczy). We wspomnianej sytuacji znajdowało się na niej jedynie siedmiu muzyków na scenie, zaledwie parę osób z obsługi technicznej, oraz… pięć kamer rejestrujących na statywach. Każdy wydobyty dźwięk niósł się w przerażającą pustkę. Brakowało publiczności i wzajemnej wymiany energii. To było trochę tak, jakby nagranie odbywało się na księżycu. Ale że akurat Robert uwielbia księżyc (któremu zadedykował swoją pierwszą, a teraz i także powstającą właśnie – drugą płytę), mając przy sobie swoje basówki, czuł się lepiej, niż mógłby czuć się gdziekolwiek indziej.

Grzegorz Lulek / Ghostman szalał na rowerze i moczył się w beczce. Foto: Dorota Kacperska

Ghostman jest prawdziwym czarodziejem. Używa głosu jako instrumentu, tworzy muzykę na żywo przy pomocy elektronicznych zabawek i wciąż improwizuje. Gdy zakazano organizacji koncertów, nie czuł wielkiego braku. Czasem tak ma, że nawet sam sobie robi przerwę (choć raczej nigdy nie tak długą). Trochę wtedy tęskni, ale to dobrze – przynajmniej wzrasta mu motywacja do ciągłego tworzenia. Poza tym sprzęt muzyczny ma zwykle rozłożony w domu, więc może sobie pośpiewać, gdy tylko najdzie go ochota. Co prawda bez publiczności, to nie to samo, ale już woli to, niż nic. W trakcie pandemicznej przerwy skupił się na aktywności związanej z naturą. Mnóstwo czasu spędzał w lesie – głównie na rowerze lub…

w lodowatej wodzie. Ta pierwsza zajawka jest naprawdę szalona – to jazda na krawędzi, igranie z życiem. Ghostman sam przyznaje, że naraża się na spore ryzyko, ale daje mu to emocje, których niezmiernie potrzebuje. Jeździ po lesie – po trasach i poza nimi. Szuka jak najtrudniejszych opcji przejazdu. Pod górę wjeżdża po to, by się zmęczyć, zjeżdża, by zmęczyć się jeszcze bardziej. Stara się jeździć bezpiecznie, jednak nie zawsze mu się to udaje. Gdy nabrał formy i poczuł się zbyt pewnie, zaliczył dwa poważne upadki przez kierownicę. Wykurował się już całkowicie i gdy tylko może – wsiada na rower i znów jedzie do lasu w poszukiwaniu adrenaliny. Druga aktywność – morsowanie, wydaje się nieco „łagodniejsza”, ale także i w niej poszukuje podobnych doznań – całkowitego resetu, pewnego szoku i wystrzału endorfin. Lubi to tak bardzo, że chciał mieć jak najczęstszą możliwość zanurzania się w lodowatej wodzie. Najpierw regularnie chodził do leśnego potoku, teraz najczęściej… moczy się w beczce. Na jednej z internetowych aukcji znalazł olbrzymie donice robione z beczek po winie. Zadzwonił do ich sprzedawcy i spytał, czy wykona dla niego beczkę, w której można się kąpać. Plan się ziścił i teraz ma taką beczkę w ogródku. Otwiera rano taras i chlup do wody! Tylko czekać, aż koło beczki powstanie rampa do fikołków na rowerze.

Magdalena Kidoń dyskutowała o filmach przez Internet. Foto Piotr Trzmielewski

Magdalena Kidoń to jeszcze do niedawna mieszkająca w Bielsku-Białej, kierowniczka najfajniejszego kina studyjnego w okolicy – żywieckiego Janosika. Filmy tam oglądają nie tylko mieszkańcy Żywca. Sama należę do licznego grona osób, które regularnie jeżdżą z naszego miasta, korzystać z tamtejszej znakomitej oferty filmowej. Pierwsze zamknięcie kina w marcu 2020 było dla Magdy wielką niespodzianką. Nie bardzo wiedziała, jak zarządzać instytucją w obliczu nowych wyzwań. Wraz z grupą współpracowników szybko się jednak zorientowała, że także i w Internecie jest spore pole do popisu. Powołali do życia Domowy Klub Filmowy, którego formułę wyznaczyły stacjonarne DK F-y (Dyskusyjne Kluby Filmowe). Na fejsbukowym profilu kina prowadzone były rozmowy na temat filmów, których premiery odbywały się na założonej w czasie pandemii platformie mojeEkino.pl. Platforma z powodzeniem funkcjonuje zresztą do dziś. Magda prowadziła rozmowy z filmoznawcami, traktując to jako zupełnie nowe doświadczenie. W sali kinowej dobrze bowiem wie, kogo ma przed sobą. Widzów widać

i słychać – nie tak, jak w Internecie. Okres, gdy kino pozostawało zamknięte, był dla Magdy i jej współpracowników czasem porządkowania i planowania. Archiwum plakatów filmowych doczekało się porządnego przeglądu, podobnie projektor. Wyczyszczono fotele na sali i zrobiono wszystko na błysk –

a w normalnym trybie i ferworze pracy brakuje często czasu na takie techniczne zabiegi. Pracownicy Janosika nagrywali też eksperckie audycje radiowe, na przykład o fenomenie Walta Disneya dla Radia eM. Powstała także seria filmików dla dzieci dotycząca tematów związanych z filmem animowanym. Jeden

z odcinków Magda nagrała wraz ze swoimi córkami, co także i dla nich było ciekawą przygodą.

Agata Smalcerz obserwowała wyludnione miasto dojeżdżając codziennie do pracy. Foto Tom Swoboda

Agata Smalcerz – historyczka sztuki i kuratorka. Przede wszystkim zaś dyrektorka Galerii Bielskiej BWA – jednej z najważniejszych instytucji w kraju, prezentujących sztukę współczesną. Miejsce szczególnie mi bliskie, bo właśnie tam – na pierwszym piętrze tej instytucji, działa Klubokawiarnia Aquarium. W trakcie pandemii Agata wcale nie miała mniej pracy, niż zazwyczaj. Nakaz izolacji nie zatrzymał bowiem działania galerii, w której chwilę wcześniej otwarto jedną z wystaw. Szybko została ona zamknięta dla zwiedzających. Było to ogromnym wyzwaniem i zupełnie nową, nieznaną wcześniej sytuacją. Choć do tej pory zapraszano widzów do sal wystawowych na bezpośredni kontakt ze sztuką, teraz jedyne, co można było zrobić, to próbować upowszechniać ją przez Internet. Pracownicy galerii oddelegowani zostali do pracy zdalnej, ale Agata miała ten przywilej, że każdego dnia mogła przyjeżdżać do swojego biura. Codziennie jechała swoim samochodem 9 kilometrów do pracy, czasem mijając tylko jedno auto na całej trasie, a czasem jedynie rowerzystę. Miasto było całkowicie wyludnione, jakby wymarłe. Podobnie galeria – zamknięta i dla widzów i dla innych pracowników. W dziwnej ciszy, nieznanej w budynku tętniącym życiem, Agata porządkowała różne sprawy. Prowadziła też mnóstwo bieżących działań – korespondencję

z artystami, koordynację prac. Wraz z pracownikami galerii przygotowywała materiały wideo na stronę internetową, stale próbując kontaktować się z widzami. Bo choć nie byli oni widoczni, istnieli jedynie gdzieś w sieci, ich obecność była wyczuwalna i bardzo potrzebna. Na szczęście BWA od kilku już lat
z powodzeniem udostępnia sztukę przez Internet. Nic jednak nie zastąpi żywego kontaktu z nią. A ten, na szczęście, znów jest możliwy! Galeria zaprasza codziennie poza poniedziałkiem, znów proponując ciekawą ofertę wystaw i spotkań zarówno starszym, jak i młodszym widzom. Na koniec naszej rozmowy Agata podkreśliła jeszcze, że jednak najbardziej w pustym budynku Galerii Bielskiej BWA brakowało jej Aquarium. Młodzieży, która ze śmiechem i energią wpada do nas odrabiać lekcje i na koleżeńskie pogaduszki, tych wszystkich gości, którzy zapewniają koloryt wśród pustych ścian. Muzyki na żywo, wspólnego oglądania filmów, różnorodnych spotkań z ciekawymi ludźmi. Oj tak, mnie też tego ogromnie brakowało! A zamknięcie kawiarni na cztery spusty na nieznośnie długie 10 (!) miesięcy, było nie lada wyzwaniem. Dziś jednak – tak jak i wszyscy moi rozmówcy – cieszę się, tym, co jest. Z wdzięcznością patrzę wstecz – że ten czas już za nami i że udało się nam – jako kawiarni – go przetrwać. Choć przed nami kolejne trudne wyzwania obecnych czasów. Wierzę, że co ma trwać – będzie trwać! Z radością zapraszam więc i na kawę… i na kolejne wywiady.