Na scenie Teatru Polskiego w Bielsku-Białej wystawiono sztukę „Do piachu” autorstwa Tadeusza Różewicza w reżyserii Witolda Mazurkiewicza i Janusza Opryńskiego. Chciałoby się powiedzieć, że to krótka historia o partyzantach w czasach II Wojny Światowej… ale w gruncie rzeczy, to ani nie „historia”, ani nie o „partyzantach”. Nie „historia” bowiem utwór nie mówi tylko o tym co było, ale także o tym co jest i co będzie zawsze, o ciągłym niebezpieczeństwie, zagrożeniu, strachu, o stanach, reakcjach, prawdach ponadczasowych. O ludzkiej naturze (także tej fizycznej), której czas zdaje się nie zmieniać. Nie o „partyzantach” lecz o człowieku.
Sceniczny „las”, z którym utożsamiają się żołnierze nie jest kryjówką. Drzewa, a raczej pnie drzew, pozbawione gałęzi ociosane kikuty, nie chronią partyzantów – stają się dla nich ciężarem, który przygniata, towarzyszy w cierpieniu. Drewniany balast staje się przekleństwem, symbolem ich losu, które głośno, dobitnie, obrazoburczo artykułują. Las nie jest żadną bezpieczną enklawą, przeciwnie, staje się miejscem, gdzie nikt i nic się nie ukryje. Otwartą przestrzenią, na której obserwujemy człowieka z sytuacji zagrożenia, upodlenia, upokorzenia… boleśnie pozbawionego godności. Jest miejscem, w którym znaleźli się bohaterowie, dosłownie i w przenośni – „między młotem, a kowadłem” (jak określił to partyzancki „Komendant”) – w historycznej rzeczywistości, ale i w świecie metafizycznym. Jak słusznie zauważa Różewicz, wojna zawsze jest miejscem nie tylko między militarnymi wrogami, ale także, a może przede wszystkim między strachem a śmiercią, obłędem a przerażeniem, cierpieniem a upokorzeniem. Autor przenosi „linię frontu” do niby zamkniętego obszaru lasu, jest ona jednocześnie nieograniczoną przestrzenią wnętrza człowieka. Zagląda do środka szukając serca. Znajduje niespełnione marzenia, pragnienia, tęsknoty, nadzieje – wszystko to, co wojna odebrała i na co nie pozwoli. To co zostaje na placu boju jest najbardziej prymitywne, pierwotne, naturalne i brutalne, a nawet biologiczne. W tym inscenizacyjnym ujęciu od zwierząt odróżnia nas tylko strach i przerażenie, łagodzone wojskowym przydziałem spirytusu.
Scena pogrążona jest w mroku. Snopy światła niepokojąco przecinają przestrzeń stwarzając atmosferę zagrożenia. Nie może być inaczej. Las – „nie las” staje się jakąś mroczną przestrzenią, w której bytują bohaterowie – postacie uzbrojone w karabiny, ale w gruncie rzeczy wewnętrznie bezbronne. Usiłują bronić się wycelowanymi karabinami przed fizycznym wrogiem, którego nie widać, i przekleństwami przed samymi sobą, przed losem, który ich spotkał. Przekleństwo – pomaga im przetrwać, pogrążając jeszcze bardziej. Świat nie jest jednoznaczny i tam gdzie jest profanum musi też być sacrum, tam gdzie słyszymy przekleństwo pojawia się także modlitwa. Waluś (przejmująco zagrana rola Sławomira Miski) – partyzant, który dopuścił się gwałtu i grabieży – modli się głęboko. Choć jego modlitwy są gorliwe, a uczynki potępione trudno oprzeć się wrażeniu, że za te pierwsze nie trafi do nieba, a za drugie nie pójdzie od piekła. Wiadomo jednak, że najpewniej trafi do piachu. Obietnica nieba i groźba piekła bledną wobec strachu przed nieuniknionym pogrzebaniem.
Środki artystyczne są bardzo sugestywne i odpowiednio dobrane – operowanie światłem, kostiumy, dwukołowy wóz, który staje się swego rodzaju ruchomym uniwersum partyzanckiego świata, uderzenia butów, drewnianych elementów, strzały z karabinów potęgują wrażenie destrukcji. Każdy inscenizacyjny przedmiot jest uzasadniony. Nie ma niczego zbędnego, co odwracałoby uwagę. Ta z jednej strony oszczędność i trafność rekwizytów, które wykorzystywane są również symbolicznie, jest równocześnie ubogacająca, nadaje im nowy wymiar i wymowę (świńska tusza, lufy karabinów, patefon). Sceniczna oszczędność środków doskonale skupia uwagę na zjawiskach najistotniejszych, na wojennych portretach postaci, na ich przeżywaniu, relacjach, reakcjach i emocjach.
Poruszając się po głębiach egzystencji człowieka-partyzanta natrafimy w przedstawieniu na absurd, a nawet żart. Pojawia się tam, gdzie zaczyna zawodzić ludzka logika. „Nieludzki”, odrealniony pierwiastek nadaje dramatycznym sytuacjom nieco dystansu. Pozwala rozładować napięcie, ale i obnażyć głupotę. To także może być broń.
Sztuka ma swoją burzliwą historię, jednak z biegiem czasu zmieniając historyczne i społeczne konteksty staje się uniwersalną oceną, głosem wyrzutu, drastycznym fragmentem obrazu człowieka. Ukazuje część prawdy, niewygodnej, przykrej, niechcianej, nieprzyjemnej… ale niepodważalnej. Można zaprzeczać tej fekalnej prawdzie, że człowiek w obliczu apokalipsy może się stać się tylko przerażonym organizmem, niczym więcej. Kiedy zgodzimy się z tym bolesnym przesłaniem zapewne staniemy się mniej bohaterami, ale bardziej ludźmi.
Damian Górecki
Fotografie: Dorota Koperska