Ludzie Main

To jest mój obowiązek. Rozmowa z Nelią Dudek

Z Nelią Dudek rozmawia Anita Szymańska, foto: Anita Szymańska, arch. pryw. Nelii Dudek

Jak masz właściwie na imię? Nelia, Nela, Neli?

Nelia (śmiech). To nie jest skrót. Mama chciała dać mi na imię Angelina, ale nie było to wówczas zatwierdzone urzędowo imię, stąd zostało Nelia. Angelina miało być po babci.

Babcia Ukrainka?

Tak, wszyscy w rodzinie jesteśmy Ukraińcami. Babcia umarła jak miałam 6 lat, pamiętam ją doskonale, tego się nie da zapomnieć. Była bardzo surowa – dyscyplina, porządek, wszystko na czas, wszystko musiało być zrobione bez dyskusji.

Skąd pochodzisz?

Z Obwodu w województwie lwowskim, z takiej małej wsi pod Drohobyczem. Tam się urodziłam, skończyłam szkołę, poszłam do miasta Stryj do szkoły plastycznej. Praca, małżeństwo, dziecko. Potem zaczęłam wyjeżdżać do Polski na integracyjne obozy z dziećmi. Dostałam pracę w Krakowie. Niestety firma się rozpadł. Miałam już wtedy dwoje dzieci, moje małżeństwo też nie wytrzymało próby czasu. To był 2016 rok, czyli już po pierwszych atakach Rosji na Krym w 2014 roku.

Jakie były wtedy nastroje w Ukrainie?

Panika, strach, ale bez przerażenia. Odebrali Krym, wojna się nie rozlała cały kraj. Bardzo żałowałam, bo nigdy nie byłam na Krymie, a chciałam go zobaczyć. Miałam jakieś plany i zrozumiałam, że już go nie zobaczę. Wojna była w obwodach donieckim i ługańskim, tam umierali nasi żołnierze, ale działania wojenne były inne, niż teraz: bez rakiet i niszczenia infrastruktury.

Twój wyjazd do Polski był związany z wojną, czy raczej z pracą.

Absolutnie nie z wojną. Chociaż temat wojny w rodzinie był żywy. Moja ciocia jeździła na front jako artystka dla wsparcia żołnierzy. W Polsce zostałam ze względów finansowych. W Ukrainie miałam dobrą, ale bardzo słabo płatną pracę. Jako samotna matka nie dałabym rady. W Krakowie pracowałam jako projektantka biżuterii, pomagałam też zarządowi firmy w sprawach organizacyjnych – sami byli Ukraińcami z Kijowa i zatrudniali Ukraińców. Była to biżuteria na bardzo wysokim poziomie, luksusowa. Potem pracowałam w drukarni jako handlowiec i na końcu jako asystentka w przedszkolu. I właśnie w tamtym czasie poznałam mojego obecnego męża, który jest bielszczaninem. Bałam się przeprowadzki do Bielska-Białej – miałam kartę pobytu, mieszkanie, pracę – wiedziałam, że tu będę musiała zacząć od początku, w tym z kartą pobytu. Niestety formalności trwały aż ponad rok – bielski Urząd Wojewódzki jest filią, dokumenty krążą, a w Krakowie są rozpatrywane na miejscu.

W Bielsku-Białej poszłaś na studia?

Tak, chciałam studiować jeszcze w Ukrainie, ale nie miałam takich możliwości finansowych. W Krakowie było to problematyczne ze względu na dzieci. Udało się tutaj, jestem już na trzecim roku licencjatu, zobaczę czy uda mi się zrobić studia magisterskie.

Wspólnie z mężem prowadzisz też sklep z antykami i coś jeszcze.

Oprócz tego pracuję jeszcze w firmie pośrednictwa pracy jako rekruter pod kątem zatrudniania ludzi z Ukrainy i Białorusi do fabryk branży automotive. Trochę mnie to rozprasza, bo wszędzie jest sporo pracy. Jak to mówią: lubię pracować sama na siebie – chcę to pracuję, nie chcę to też pracuję (śmiech). W sklepie z antykami mam też możliwość renowacji mebli, co jest pokrewne z moimi artystycznymi zainteresowaniami.

I jak już poukładałaś sobie tutaj życie, nadszedł luty 2022 i wiadomość o ataku Rosji na Ukrainę.

To był mój najgorszy poranek w życiu. (Chwila ciszy, pojawiają się łzy). Myślałam, że nauczę się z tym żyć, że oswoję, ale się nie da. Ten poranek był straszny. Nie wiedziałam, co robić. Zostać tu, czy jechać tam – tam jest moja mama, inni bliscy, siostry. Zostali, mimo tego, że nie ma prądu, jest kiepsko. Nikt nie chce stamtąd wyjeżdżać, zdają sobie sprawę, że tu też musieliby jakoś funkcjonować. Wtedy, w lutym telefony dzwoniły cały czas, na początku bombardowania dotyczyły całej Ukrainy. Mąż przekonał mnie, żeby nie jechać, bo tam nic bym nie zmieniła, nie miałabym tam pracy, a trzeba by za coś żyć. Zaczęliśmy więc pomagać stąd, z Polski. Wszystko zaczęło się w Hałcnowie (dzielnica Bielska-Białej – przyp. red.) – od Rady Osiedla, parafii, Klubu „Beskidy”, Straży Pożarnej. Zaczęliśmy robić zbiórki i jeździć do Ukrainy. Zaczęliśmy też pomagać Ukraińcom, którzy przybyli do Polski.

Jak wspominasz twój pierwszy wyjazd?

Szok. Cały czas mam w oczach ten obraz: małych dzieci w wózkach z wyciągniętymi rączkami, starszych ludzi w wózkach inwalidzkich. Psy, koty błąkające się. Strach w ich oczach, ludzie przerzucani z miejsca na miejsce, ewakuacja.

Mieszkając w Ukrainie pracowałaś w Caritas w Drohobyczu, stąd wiedziałaś, dokąd przekazywać pomoc.

Tak, cała pomoc humanitarna – jedzenie, pościel, śpiwory, medykamenty – były tam przekazywane. Do teraz, chociaż skala jest już inna, nadal organizujemy zbiórki, ludzie zgłaszają się już do mnie prywatnie – oddają kurtki, ciepłe rzeczy, idzie zima, sytuacja tam jest fatalna ze względu na wyłączenia prądu. Na początku skupialiśmy się na pomocy w postaci jedzenia. Teraz najpotrzebniejsze są ciepłe ubrania, generatory prądu, świece, aby ludzie mogli jakoś przetrwać zimę. W wiadomościach tutaj słyszy się, że może być druga fala uchodźców. Wydaje mi się, że tak nie będzie. Tam też przygotowane zostały obozy dla wewnętrznie przesiedlanych.

W Polsce sporo się od lutego zmieniło.

Na początku było mnóstwo zbiórek, było poszukiwanie pracy, szkół. Teraz już się uspokoiło – wielu z moich rodaków poszło do pracy, dzieci chodzą do szkół. Początek roku to było szaleństwo. Telefony dzwoniły cały czas, nie pytałam kto i skąd, pomagało się każdemu. Potem zobaczyłam, że niektórzy ludzie wykorzystują sytuację. Zaczęłam weryfikować, czy na przykład naprawdę potrzebny jest dom z tak wysokim standardem. Potem ci, którzy wcześniej przyjechali, zaczęli pomagać kolejnym osobom. Nie widzę teraz takich problemów z poszukiwaniem mieszkania czy pracy. Wszystko się poukładało, wiadomo, gdzie szukać pomocy, nie ma też już tak wielu uchodźców. Dlatego bardziej skupiłam się na tym, żeby pomagać organizować transporty do Ukrainy.

Organizowałaś niedawno koncert w Bielsku-Białej na Rynku.

Od dłuższego czasu zauważałam, że odkąd przyjechali Ukraińcy ważne było, aby Polakom w jakiś sposób podziękować. Polacy chcieli pomóc, dogodzić, aby Ukrańcy czuli się tu dobrze. Niektórzy Ukraińcy zaczęli to wykorzystywać i czuć się aż „za dobrze”. Tam trwa wojna, a oni tutaj się bawią. Poczułam, że Polacy są niedoceniani, starają się, pomagają, biorą całe rodziny do domu, ale brakuje słów wdzięczności. Chciałam, żeby Polacy zrozumieli, że Ukraińcy są bardzo wdzięczni za pomoc, zawsze dziękują, bo pomagacie jak żaden inny naród. Przyjęliście do domów największą falę uchodźców. Nie, jak inne kraje, które zorganizowały obozy. Dlatego chciałam zrobić ten koncert, aby okazać naszą wdzięczność. Dużą pomoc organizacyjną okazała pani Grażyna Staniszewska
z Ośrodka Integracji Obcokrajowców. Koncert był piękny! Był pan Prezydent Bielska-Białej, był żołnierz z Ukrainy walczący w Pułku Azow – obecnie inwalida, który jeździ i zbiera datki na swoich kolegów żołnierzy.

Jak obecnie wygląda sytuacja w Ukrainie. Są tam Twoi bliscy, jeździsz tam.

Tam jest bardzo źle i niebezpiecznie. Cały czas trwają ataki rakietowe, atakowana jest infrastruktura techniczna, ale bombardowane są też domy mieszkalne czy szpitale. Dominuje niewiadoma i strach. Działania militarne nie dotyczą tylko wojskowych, ale cierpi na tym ludność cywilna. To jest wojna przeciwko dzieciom, kobietom, mają miejsce zbrodnie, gwałty, kradzież, znęcanie. To nie jest tylko niszczenie budynków. Wiele informacji mamy bezpośrednio od ludzi, naszych bliskich. Teraz dopiero w Chersoniu wychodzą zbrodnie podobne do tych z Buczy.

Jak często jeździcie do Ukrainy.

Zabieramy z mężem to, co udaje się nam zebrać od ludzi czy dostaniemy z PCK (podziękowania dla pana Marka Mielnika). Na początku jeździliśmy dwa razy w miesiącu, zaniedbałam wtedy nawet szkołę (bielski „Tyszkiewicz” – przyp. red.), której władzom jestem wdzięczna za zrozumienie, w jakiej znaleźliśmy się sytuacji i wykładowcy nieco przymykali oko na moje nieobecności. Teraz jeździmy już co miesiąc. Nie ma już tak wielu darów, bo w Polsce też jest trudna sytuacja, ale ludzie nadal się dzielą, może nie w takiej ilości, ale udaje się tę pomoc zawieźć.

Dokąd jeździcie?

Na początku jeździliśmy do Caritas w Drohobyczu, gdzie kiedyś pracowałam, do szpitala w Truskawcu, a teraz zaprzyjaźniliśmy się z organizacją, która przekazuje bezpośrednio na front lub dla wewnętrznych przesiedleńców. Ufamy im, bo ich praca jest transparentna. To bardzo ważne, aby było wiadomo, gdzie trafia pomoc. Czasami widzę, że ktoś od serca przynosi kurtkę, a z Ukrainy przychodzi relacja, że ktoś inną ją dostał i nosi. Prywatnie wspieram też kolegę i jego oddział, który jest na pierwszej linii frontu. Tam przekazujemy buty, lekarstwa, rękawiczki. Moja siostra też organizuje koncerty np. w Niemczech, dzięki temu udało się kupić bieliznę i batony energetyczne. Oni są w ogniu walki, od niego dostaję informacje o zapotrzebowaniu.

(cisza…)

Ta wojna trwa już od lutego i cały czas cię tak mocno porusza.

Nie da się przyzwyczaić. Ale co mi da to, że będę cały czas płakać? Więcej dobrego zrobię, działając tutaj. Mam też dzieci, które nie powinny odczuwać mojego strachu o mamę, siostry. Siostrzenica pracuje w szpitalu w Kijowie, a więc czuje obowiązek pomagania. Tak samo jak ja, nie robię tego bo mam jakieś szlachetne serce, nie wożę tej pomocy żeby zamaskować swoje wyrzuty sumienia, że jestem tutaj. Robię to, bo to jest mój obowiązek! To mój obowiązek! Czuję, że ta pomoc jest potrzebna. A mój mąż wspiera mnie we wszystkim, co robię. Rozumie skalę tego, co tam się dzieje.

Pojedziesz kiedyś jeszcze na Krym?

Tak, wierzę w to mocno, że uda mi się zobaczyć wolny Krym. Jak już nasi Ukraińcy zjedli chersońskiego arbuza, czyli sławne na cały kraj, pyszne arbuzy, to wiem, że Krym też będzie wolny. To się musi kiedyś skończyć, tylko szkoda naszego czasu…

Osoby, które chciałyby wesprzeć organizowane przez Nelię zbiórki, mogą się z nią skontaktować bezpośrednio (telefon 500 878 663) lub wesprzeć współorganizowane przez nią wydarzenia.